Antyerotyk
10 czerwca 2024
Szacowany czas lektury: 34 min
Zaprosiłem ją do restauracji na szczycie wieżowca Eye on the World. Bo gdzie indziej, jeśli nie tam, miałem szansę przekonać Weronikę, żeby przyjęła zaproszenie na pierwszą wspólną noc?
Przekonać lub w ostateczności zmusić.
Przyszedłem kilka minut za wcześnie. Każdy wielki strateg bada przed starciem pole bitwy, a od tej potyczki zależał przecież los całej kampanii. Kiedy wytłumaczyłem już obsłudze co i jak, zawołano młodego kelnera z gęstą czupryną. Ten zaprowadził mnie do stolika.
Korzystając z okazji, rozejrzałem się po oszklonej sali. Mrok wieczoru rozjaśniały świece, w których blasku widziałem zajadających się gości. Potrawy zachwycały. Każdy talerz prezentował się niczym małe dzieło sztuki, gdzie zebrane z każdego zakątka świata składniki łączyły się, aby zapewnić niezrównane kulinarne doświadczenie. Choćbym się starał, nie potrafiłbym wyobrazić sobie smaku poszczególnych dań.
– To tutaj. – Kelner wskazał miejsce.
Usiadłem i przyjrzałem się mu uważnie. Być albo nie być moich planów zależało od tego, czy zdołam przekonać tego chłopaka do współpracy.
– Stolik został zarezerwowany dla dwóch osób – zauważył. – Czy mam rozumieć, że coś się zmieniło?
– Moja dziewczyna przyjdzie za kilka minut.
– Rozumiem.
Zerknął na mnie ukradkiem.
Domyślałem się, o czym myśli. Mężczyźnie w moim wieku wypada być wdowcem, rozwodnikiem lub mężem, który na każdym wyjściu z kumplami przeklina decyzję o małżeństwie. Jeśli kutas dokumentnie mu jeszcze nie opadł i przechodząc przez kryzys wieku średniego, odnalazł w sobie resztki młodzieńczego wdzięku, mógł ewentualnie wykradać się na spotkania z kochankami. Ale na pewno nie powinien mieć dziewczyny.
Cóż, nigdy nie podążam wydeptanymi ścieżkami.
– Czy w międzyczasie nie życzyłby pan sobie czegoś? Mamy w menu bogaty wybór przystawek. Polecam…
– Nie trzeba – uciąłem.
– Rozumiem. Przyjdę wobec tego, gdy będą już państwo w komplecie.
Ukłonił się taktownie i, zrzuciwszy maskę zimnego profesjonalizmu, zwrócił wzrok w kierunku innego stolika. Chciał już iść, ale zatrzymałem go gestem dłoni.
– Będę miał inną prośbę.
Maska wróciła.
– Zamieniam się w słuch.
– Zanim przejdę do rzeczy, chciałbym dowiedzieć się, jak masz na imię.
– Marcin – odparł po chwili wahania.
– Widzisz, Marcinie… – zacząłem, wpatrując się w płomień, który połykał z wolna knot świeczki – …chciałbym cię prosić o coś, co daleko wykracza poza to, czym normalnie zajmujesz się w trakcie obsługi. Za kilka minut pojawi się tu dziewczyna. Na imię ma Weronika i wierzę, że po latach samotności tylko ona może sprawić, żebym znowu poczuł się naprawdę szczęśliwy. Tego wieczoru planuję przekonać się, czy mam rację. – Spojrzałem mu prosto w oczy. – Rozumiesz?
– Chciałby pan, żebym przyniósł pierścionek?
Zaśmiałem się głośniej, niż powinienem.
– Nie, nie, w żadnym razie! Proszę wybaczyć ten wybuch radości. Wiem po prostu, że gdy Weronika już się tu zjawi, zrozumiesz, że nie jest to dziewczyna, którą ucieszyłaby propozycja małżeństwa. Przyda się za to dobre wino.
– Oczywiście, proszę pana. Polecam campo viejo, frontera, gato negro…
– Niech będzie to gato negro – zadecydowałem.
Pokłonił się.
– Przyniosę, gdy tylko pojawi się pańska towarzyszka.
– Doskonale.
Zerknąłem na zegarek. Wskazówki pokazywały dwudziestą dziesięć, co oznaczało, że uwzględniając pewne spóźnienie, do przyjścia Weroniki pozostało jakieś dziesięć minut. Całe mnóstwo czasu. Przejechałem palcami po kieszeni marynarki, natychmiast natrafiając na miękką materię plastikowego woreczka. Najistotniejszy był jednak ukryty w jego wnętrzu proszek.
– I jeszcze jedno – powiedziałem.
– Tak?
Wyciągnąłem torebkę. Moje serce zabiło mocniej, gdy w ułamku sekundy źrenice chłopaka rozszerzyły się, nadając mu wygląd ogarniętego szokiem świadka morderstwa. Tumult rozmów i rwetes pracujących kelnerów przestały nas obchodzić. Cały świat skurczył się do naszej dwójki.
– Powinienem zadzwonić na policję.
– Powinieneś – zgodziłem się. – Czasy dla studentów są jednak niepewne i sądzę, że nie chciałbyś utracić szansy na zarobienie pieniędzy. Bardzo dużych pieniędzy – dodałem enigmatycznie.
Jego twarz przeszła kolejną transformację.
– Ile?
– Wynajmujesz mieszkanie? Wiem, jaka jest sytuacja. Czynsze rosną, prawda?
– Co to ma do tematu? – spytał głupio, ale nie dałem się wciągnąć w dyskusję.
– Moja oferta to pieniądze, które wystarczą na sześć miesięcy najmu. Nie mów, ile to będzie. W żadnym stopniu mnie to nie interesuje. Po prostu gdy będzie już po wszystkim, napisz kwotę wraz z numerem konta, a ja natychmiast zrobię przelew. Wchodzisz w to?
Pytałem pro forma. O tym, że wchodzi, już wiedziałem. Zadecydowała chwila, gdy zamiast zadzwonić po policję, zdołał tylko wystękać, że powinien to zrobić. Reszta rozmowy była czystą formalnością.
W końcu potaknął. Uśmiechnąłem się i wręczyłem mu woreczek, który po krótkiej jak uderzenie serca chwili zniknął w jego kieszeni.
Umowa została przypieczętowana.
– A teraz słuchaj – rozkazałem. – Dzisiejszy wieczór może potoczyć się na wiele różnych sposobów. Scenariusz pierwszy: wszystko idzie świetnie. Rozmowa się klei, Wera z własnej woli zgadza się pójść ze mną do hotelowego pokoju, a twoim jedynym zadaniem jest zadbanie o to, żeby mój podarunek został spuszczony w hotelowym kiblu. Niestety istnieje jeszcze opcja druga.
– Dziewczyna się opiera? – Przerwy między poszczególnymi słowami stawały się coraz to dłuższe. Chłopak uświadomił sobie wreszcie, w co się wpakował.
Kiwnąłem głową.
– W takiej sytuacji twoim zadaniem będzie zaserwowanie jej wina. – Uśmiechnąłem się. – Oczywiście z bonusem.
Z Marcinem działo się coś dziwnego. Na jego blade czoło spłynęła fala potu, ledwie utrzymywał w dłoniach długopis z notatnikiem i trząsł się jak stary dziad z początkiem parkinsona.
– Proszę pana – wyszeptał łamiącym się głosem. – Ja nie mogę tego zrobić.
– Musisz.
– Nie. Niech pan to weźmie. – Sięgnął w stronę kamizelki, ale nie zdobył się na wyciągnięcie torebki. – Istnieje przecież tyle prostszych sposobów. Wystarczyłoby zrezygnować z całego planu i zwyczajnie z nią porozmawiać.
– Nie ma takiej opcji – odparłem głucho.
– Dlaczego? Przecież to pańska dziewczyna!
– Nie zgodziłaby się. – Pokręciłem głową. – Nie zgodziła się nawet przyjść do mnie do domu.
– Przecież to pańska dziewczyna – powtórzył ciszej.
Odchyliłem głowę tak mocno i tak szybko, że włosy opadły mi na czoło. Chociaż chwilę temu chłopak nie wykazywał niczego poza obojętnością, teraz spływała na mnie fala szczerej niechęci. Nie cierpiałem go. Za głupotę, za krótkowzroczność, za durne pytania. Za to, że przez jego naiwność marnowałem cenny czas, który mógłbym poświęcić na dopracowanie planu.
Za to, że miał rację.
– Posłuchaj, bo nie będę się powtarzał – wysyczałem. – Kobiety nie są i nigdy nie były takie, jak ci się wydaje. Wbrew kłamstwom, które serwuje się nam od najmłodszych lat, nigdy nie znajdziesz wśród nich kolegi, przyjaciela ani tym bardziej wiernego towarzysza. To wszystko bzdury. Kobieta nie może cię wysłuchać. Nie może stworzyć więzi opartej na wzajemnym szacunku. Zwyczajnie tego nie potrafi. – Westchnąłem ze smutkiem. – Można ją tylko ujarzmić.
Przemowa zadziałała. Marcin zacisnął mokrą od potu dłoń i, bąknąwszy ciche „Do usług”, ruszył na zaplecze.
„Doskonale” – pomyślałem. Rozsiadłem się wygodnie i zmrużyłem oczy, wsłuchując się w dobiegającą z głośników Sonatę C-moll Chopina. Nie pozostało nic poza spokojnym oczekiwaniem.
Gdy w końcu przyszła, przycichł gwar rozmów, a spojrzenia gości zeszły z talerzy i skierowały się w stronę czarnej sukienki Weroniki. Dziewczyna zauważyła, rzecz jasna, wzmożone zainteresowanie męskiej części sali, ale nie dała się speszyć. Dawno się przyzwyczaiła. Niezależnie czy znajdowała się akurat w najpodlejszym barze, czy w restauracji z gwiazdką Michelin, prędzej czy później zawsze światła reflektorów skupiały się na niej.
Złowienie mojego spojrzenia nie zajęło jej wiele czasu. Grymas niechęci, który pojawił się na jej twarzy tuż po tym, jak mnie zobaczyła, sam w sobie wystarczyłby, żeby skraść moje serce.
Usiadła naprzeciwko.
– Sorry za spóźnienie. Jakieś pojeby przykleiły się do mostu w centrum. Pół miasta zablokowane.
– Nie ma sprawy.
Sięgnęła po kartę.
– Byłeś tu już kiedyś?
– Tak, kilkukrotnie. Ostatnim razem chyba z trzy lata temu, podczas…
– Gówno mnie to interesuje – przerwała. – Nie ciekawią mnie zwierzenia starego dziada, który uciekłby się do najgorszego podstępu, byle tylko mnie tutaj ściągnąć. Chcę tylko wiedzieć, czy ów dziad mógłby coś polecić.
Wciągnąłem powietrze, zastanawiając się, czy ten tekst daje już pretekst do zrobienia awantury. Jedno spojrzenie w jej oczy uświadomiło jednak, że i tak nie miałbym żadnych szans.
– Robią niezłą jagnięcinę – bąknąłem, kapitulując.
Przyszedł Marcin i przez minutę albo dwie przy stoliku miał miejsce najprawdziwszy spektakl. My udawaliśmy kochającą się parę, która spija sobie z dzióbków każde słowo, on – że w to wszystko wierzy. Każda rola została odegrana z zaangażowaniem godnym Oscara.
Weronika nie zamówiła jagnięciny.
– Widziałeś, jak na nas patrzy? – zapytała z kpiącym uśmiechem, kiedy już sobie poszedł.
– Jak?
Zamyśliła się, wodząc palcami po włosach.
– W normalnym świecie powiedziałabym: jak na dziewczynę dręczoną przez starego dziada.
– Czemu w normalnym?
– Bo w tym, w którym żyjemy, zobaczył kulturalnego starszego pana i dziwkę planującą rozłożyć przed nim nogi.
Zamrugałem.
– Naprawdę w ten sposób mnie widzisz? Kochanie, przecież wiesz, że cię kocham!
Machnęła ręką.
– Gadu, gadu, stary dziadu. Powiedz lepiej, po co mnie tu ściągnąłeś.
Zacisnąłem trzymaną pod stołem pięść. Nareszcie! W końcu się udało! Oto dochodzi do rozmowy, o którą starałem się od przeszło dwóch tygodni, kiedy stwierdziła, że nic z tego nie będzie, miażdżąc nadzieje na naszą wspólną przyszłość. Ale teraz nadchodzi szansa! Wystarczy, że szczerze przeproszę, i wszystko będzie takie, jak dawniej!
– Wera – zacząłem ze wzrokiem wbitym w blat stołu. – Wiem, że w ciągu tych kilku miesięcy popełniliśmy masę błędów. Padło wiele zbędnych słów…
– Nazwałeś mnie kurwą – wtrąciła.
Westchnąłem.
– Tak. I niewielu rzeczy żałuję tak bardzo, jak tego.
– A innych wyzwisk? Przekraczania moich granic? Zdradzania żony z siksą młodszą o trzydzieści lat? – Pochylając się, chwyciła moje spojrzenie i ścisnęła je niczym gąbkę. – Tego już nie żałujesz, prawda?
Wciągnąłem powietrze.
– Przepraszam.
Wyciągnęła telefon, który po kilku sekundach pochłonął całą jej uwagę. Nic nowego. Robiła tak zawsze, gdy nie chciała ze mną rozmawiać.
– Muszę ochłonąć. Wiesz, gdzie jest toaleta?
– Idziesz w stronę głównego wejścia, skręcasz w lewo i schodami w dół – odparłem mechanicznie, bo również musiałem odpocząć od tej rozmowy.
Wstała i ruszyła we wskazanym kierunku. „Beznadziejny początek” – pomyślałem, przecierając mokre od potu czoło. I gdy zastanawiałem się, czy mam jeszcze jakąś szansę na uratowanie sytuacji, niosący się po sali pogłos szpilek dziewczyny stawał się coraz to cichszy. Czułem, że ją tracę.
Traciłem Weronikę.
Ale przecież nie zacząłem tracić jej dzisiaj.
Tamtego dnia skończyła lekcje wcześniej. Chcąc uniknąć konieczności spotkania z ojcem alkoholikiem, zadzwoniła z pytaniem, czy nie chciałbym jej gdzieś zabrać. Zgodziłem się.
Padło na Bulwary Wiślane. Gdy lekko spóźniony zbliżałem się do miejsca spotkania, w oddali zobaczyłem dwie stojące koło siebie sylwetki. „Czy to możliwe?” – zastanawiałem się. Nie, chyba nie. Znałem przecież Weronikę i dobrze wiedziałem, że nikt tak jak ona nie dba o to, aby rozdzielać znajomych od swojego specyficznego chłopaka.
A jednak. Stała i jak gdyby nigdy nic rozmawiała z dziewczyną w turkusowych trampkach z włosami zawiązanymi w kucyk. Gdy tylko spostrzegły, że już jestem, koleżanka zaczęła szybko się oddalać. Odchodząc, spojrzała w moim kierunku wzrokiem tak silnie przepełnionym niechęcią, że jego wspomnienie prześladuje mnie po dziś dzień.
– Kto to był? – zapytałam, gdy stanąłem już twarzą w twarz z Werą.
– To? Nikt ważny.
Ton, z którym Weronika wypowiedziała te słowa, zapewniał, że dyskusja jest bezcelowa. Ja również nie potrzebowałem tego dnia kłótni. Postanowiłem ustąpić.
Z torby dziewczyny dobiegł brzęk szkła.
– Widzę, że jesteś wyposażona – powiedziałem z uśmiechem. – Dasz jedno?
Wyciągnęła dwie butelki cydru i podała mi jedną.
– Ale oddasz! – zastrzegła, grożąc palcem.
– Za ten soczek?
Zrobiła groźną minę.
– Ten „soczek” kosztował w żabce cztery dziewięćdziesiąt dziewięć!
– Dobrze, już dobrze – ustąpiłem i po kilku sekundach dodałem szeptem: – Choć zastanawiam się, kiedy ty oddasz równowartość tego, co tobie pożyczyłem.
Wbrew mojej intencji usłyszała te słowa. Natychmiast ich pożałowałem. Weronika machnęła głową w taki sposób, że włosy zafalowały w powietrzu, i odparła urażonym głosem:
– A czego oczekujesz?
– Wera…
– Mam harować w twojej firmie? Usiąść na tej ławeczce i sprzedawać lemoniadę? A może oczekujesz, że to ty wygodnie się rozsiądziesz, a ja uklęknę i zrobię ci loda?
Zamknąłem na wpół rozdziawione usta. Głupio byłoby się przyznać, że oczekiwałem czegoś w stylu ostatniej propozycji.
– No właśnie – stwierdziła z przekąsem i wyprzedziła mnie o pół kroku.
Nauczyłem się już, że doganianie Weroniki w chwilach takich jak ta było równie bezpieczne jak taniec na ogonie śpiącego niedźwiedzia. Przeprosiny mogły zaczekać. Zamiast wdawać się w zbędną dyskusję, pozwoliłem sobie popodziwiać jej nogi, którymi hipnotyzowała zawsze, gdy zakładała spódniczkę.
Wśród ulicznego kurzu dziewczyna ze słońcem kładącym się na jej ciemnych włosach zdawała się najniezwyklejszym zjawiskiem, jakie dane było zobaczyć ludzkiemu oku.
Nagle się zatrzymała.
– Chochoł, Widmo, Stańczyk, Hetman – mamrotała pod nosem, wpatrując się w płynącą Wisłę, która roztrzaskiwała się na przęsłach Mostu Poniatowskiego – Upiór, Wernyhora i… Kurwa, o kimś zapomniałam.
– Rycerz – podpowiedziałem.
– Tak, Rycerz. Dzięki.
Ruszyliśmy w dalszą drogę.
– Powtarzasz Wesele Wyspiańskiego?
– Staram się. W wolnych chwilach.
– Po co ci to?
Zaśmiała się i patrząc na mnie z lekceważeniem, pokręciła głową.
– Wiesz, jaki mamy dzień?
– Trzydziesty kwietnia?
– I? – dopytywała. – Co się zbliża?
Nasze spotkania były jedynym momentem w ciągu dnia, kiedy mogłem pozwolić odpocząć szarym komórkom. Przebudzenie się z intelektualnego letargu stanowiło nie lada wyzwanie.
– Matury? – zaryzykowałem.
– Brawo! – Zaklaskała. – Przyznaję ci w nagrodę order Nie Tak Chujowego Chłopaka, Jak Się Spodziewałam. – Westchnęła ciężko. Surowe linie, które życie wypala na twarz każdego, kto miał nieszczęść żyć jak ona, gdzieś zniknęły. – Chcę być nauczycielką. Pomagać dzieciom, które znalazły się w sytuacji podobnej do mojej. Sprawdzałam progi punktowe i, cholera, naprawdę mam szansę się dostać. Czy to nie byłoby wspaniałe?
Gdy mówiła tamte słowa, jej oczy się rozpromieniły i zapłonęły blaskiem, jakiego wcześniej nie widziałem. Nigdy wcześniej nie była aż tak piękna.
– Przepraszam, Wera – wymamrotałem.
– Wybaczam. Ale uważaj, bo jeszcze jedna taka akcja i order zostanie odebrany.
Ruszyliśmy dalej. Ująłem jej dłoń. Nie protestowała.
– Wera – zacząłem, choć nie byłem pewien, czy to dobry pomysł. – Nic nie cieszy mnie tak bardzo, jak twoja ambicja. Ale pamiętaj – matura to trudny egzamin. Jeśli ci się nie uda, spróbuj się nie załamywać. Po prostu zamieszkasz u mnie, a ja się tobą zaopiekuję. Wszystko będzie dobrze.
Zmarszczyła czoło.
– Nie wierzysz, że mam szansę.
– Nie o to chodzi…
– Nie! Ty nie chcesz, żebym ją miała!
– Wera, błagam, uspokój się. Nawet jeśli…
– Przestań! – Wyrwała rękę. – Masz mnie po prostu za durną, pustą patuskę. Liczysz, że przy odrobinie szczęścia uda ci się przerobić mnie na gosposię, która każdego dnia będzie przynosić ci kapcie w zębach. Czułam to wcześniej! Ale teraz mam dowód!
– Uspokój się, gówniaro – wycedziłem przez zaciśnięte zęby. – Wszystko, co dostałaś od życia, masz dzięki mnie. Gdyby nie ja, skończyłabyś jako zwykła kurwa przy A2!
Machnęła głową tak mocno, że włosy ponownie zafalowały w powietrzu. Dopiero gdy wróciły na swoje miejsce, zobaczyłem, że jej oczy są czerwone od łez.
– To koniec.
Odwróciła się i poszła do domu.
W ten sposób się rozstaliśmy. Podczas kolejnych bezsennych nocy, gdy przewracałem się z boku na bok w mokrej od potu pościeli, powoli uświadamiałem sobie, że potrzebuję Weroniki, że nie potrafię bez niej żyć. Dzwoniłem. Błagałem o wybaczenie.
Na spotkanie zgodziła się dopiero wtedy, gdy przyszły wyniki matury. Nie zdała.
Widać byliśmy na siebie skazani.
Marcin wyłonił się z zaplecza i wyszukał wzrokiem moją sylwetkę w sali. „Sypać?” – zapytał spojrzeniem.
Kilka minut temu znałem odpowiedź. Gdyby zadał to pytanie wtedy, bez wahania kiwnąłbym głową, potwierdzając, żeby, owszem, sypał, i to tyle, by durna dziwka aż się tym zadławiła.
Ale tak myślałem wcześniej. Zanim uświadomiłem sobie, że wina za wszystko, co się między nami stało, leży po mojej stronie.
Ruch, który wykonałem, leżał gdzieś w połowie drogi między potaknięciem a zaprzeczeniem. Marcin patrzył zdezorientowany, czekając na precyzyjniejszą odpowiedź aż do chwili, gdy głos z kuchni nakazał mu wracać do pracy.
Nawet nie zauważyłem, w którym momencie Weronika stanęła z powrotem przy stoliku.
– To wszystko nie ma sensu – rzuciła.
Poderwałem wzrok.
– Co nie ma sensu?
Wyglądała zupełnie inaczej. Makijaż na jej twarzy się rozmazał, oczy nabiegły krwią. Choć przestała już płakać i pozornie była spokojna, wcale nie podnosiło mnie to na duchu. Dopiero tłumiąc emocje, stawała się prawdziwą furią.
– Michał, kurwa! – Prychnęła wściekle. – Mógłbyś być ciut bardziej domyślny.
Spróbowała coś wyjąć z torebki, ale drżące dłonie i skołatane nerwy sprawiały, że naprawdę marnie jej to szło. W końcu się poddała.
Znałem ją od wielu miesięcy. Ledwie zauważalne tiki wystarczyły, żebym wiedział, co chodzi jej po głowie. Szybkie ruchy w kierunku kieszeni wskazywały, że gdyby tylko mogła, wyciągnęłaby paczkę marlboro i paliła jednego po drugim, czekając na moment, w którym zaczęłaby się krztusić dymem.
Ale byliśmy w restauracji. Nie mogła. Postanawiała wyładować złość na mnie.
– Chcesz wiedzieć, co się stało?! Pokażę ci!
Wyciągnęła telefon z torebki i w pełnym furii transie zaczęła w nim czegoś szukać. Nawet nie zauważyła, jak łamie się jeden z jej tipsów.
– Patrz! – Odwróciła smartfona w moim kierunku.
– Co to?
– Masz oczy?! To czytaj!
Bez wątpienia miałem przed sobą Messengera, ale cała reszta pozostawała nieodgadnioną tajemnicą. Nie potrafiłem rozszyfrować, co oznacza zupełnie niezrozumiała nazwa grupy, nie znałem żadnej z dziewczyn, których imiona wyświetlały się nad wiadomościami, a z którymi, jak się okazało, Weronika namiętnie korespondowała. Z ich slangu również nie rozumiałem ani słowa.
– No i co powiesz, Michał?
– A co mam powiedzieć? Widzę, że piszesz na jakiejś grupie pełnej idiotek.
– Naprawdę nie rozumiesz?! Mają mnie za dziwkę! – Zgarbiła się nad stołem i błyskawicznym ruchem przetarła łzę z oka. – Cały świat ma mnie za dziwkę…
Całkiem się rozkleiła. Podczas kolejnych wypełnionych jej szlochem sekund nie zdobyłem się na nic. Ani na ciepłe słowo, ani na dłoń położoną na ramieniu. Do teraz wyrzucam sobie własną mierność. Byłem mężczyzną z pięćdziesiątką na karku, dwójką dzieci oraz jednym rozwodem i dalej nie potrafiłem pocieszyć durnej siksy, której największym zmartwieniem powinien być zbliżający się sprawdzian z matmy.
– Nic nie powiesz, prawda? – zapytała, sięgając po chusteczkę, i dodała szeptem: – Może masz rację? Może wszystko, co mieliśmy sobie do powiedzenia, zostało już powiedziane?
I nie zakładając nawet płaszcza, ruszyła w kierunku drzwi. Myślałem, że po raz ostatni słyszę stukot uderzających o podłogę szpilek, które zawsze nosiła z dumą, mimo że nigdy nie nauczyła się w nich chodzić.
Myliłem się.
Z przejścia dla personelu wynurzył się Marcin. Zbliżał się do naszego stolika niemalże w biegu, trzymając w dłoniach wiaderko do chłodzenia wina.
Mój żołądek zawiązał się w cienki supeł. Kwestia, czy spędzę kolejne lata za kratami, miała rozstrzygnąć się w ciągu kilku kolejnych minut.
– Przepraszam, że musieli państwo tak długo czekać – rzucił Marcin i zaczął rozstawiać kieliszki. Wszystko szło gładko aż do chwili, gdy miał postawić jeden przed miejscem Weroniki. Niezdolna do podjęcia decyzji dłoń zawisła w powietrzu. – Przepraszam, czy pańska towarzyszka jeszcze tu wróci?
– Nie. Musiała wyjść wcześniej – odparłem, za wszelką cenę starając się zachować spokój. – Wino możesz zabrać i wylać. Oczywiście zapłacę.
– R… Rozumiem.
– Nawet się nie waż! – rzuciła Weronika, która zawróciła, gdy tylko usłyszała słowo „wino”. – Proszę to postawić. I czemu patrzysz na mnie, jakbyś zobaczył ducha? Naprawdę nie pogryzę.
Po czole Marcina spłynęła kropla potu. Gdy rozstawiał drugi kieliszek, zerknął na mnie ukradkiem. Przerażenie w jego oczach sprawiło, że po moich plecach przebiegła cała tyraliera dreszczy. Stało się. Ustanowiony przed trzydziestoma minutami pakt właśnie zyskał moc i zamknął przed nami jakąkolwiek drogę ucieczki.
Tak naprawdę sami ją przed sobą zamknęliśmy.
Kelner uciekł. Weronika uniosła wysoko brew, ale nawet jeśli w jej głowie zapaliła się czerwona lampka, brakowało elementów, które pomogłyby złożyć wszystkie poszlaki w proste rozwiązanie.
– Wiem, że łamię niepisaną zasadę. Powinnam być na ciebie zła przez jakieś dwa dni, po których łaskawie odebrałabym trzydzieste połączenie od ciebie, i przyjąć przebijające się przez szloch dramatyczne przeprosiny. Tym razem musi niestety być inaczej. – Wskazała na wino. – Marnowanie czegoś tak dobrego to zwyczajnie zbyt wielki grzech. – Choć Marcin zadbał, żeby w kieliszkach znalazło się wino, podniosła butelkę i dolała do pełna. – Też chcesz?
– Dobrze wiesz, że nie mogę.
– Nie powinieneś też wyrywać dziewczyn, które mogłyby być twoimi córkami. Ale to ci jakoś nie przeszkadza.
Wbiłem oczy w blat stołu i poczułem, jak ogarnia mnie dzika wściekłość. Naprawdę kochałem Weronikę. Dobrze wiedziała, że w mojej obecności może pozwolić sobie na niemal wszystko, a ja zachowam spokój.
No właśnie – niemal. Dzisiaj przekroczyła cienką granicę.
– Dlaczego? – zapytałem przez zaciśnięte zęby.
– Co „dlaczego”?
– Dlaczego każdego dnia czujesz tak przemożną potrzebę, by mnie gnębić?
Prychnęła.
– Jak zwykle. Wszystko musi kręcić się wokół ciebie. – Pokręciła głową i upiła mały łyk.
Widząc, jak wino przelewa się do jej ust i spływa w głąb trzewi, przełknąłem ślinę. Stało się. Teraz było już za późno, żeby się wycofać.
– Czemu gapisz się na moje usta?
– Chyba… mimo wszystko lubię na ciebie patrzeć – wypaliłem.
– Pewnie wyobrażasz sobie, jak ci obciągam. Faceci zawsze myślą tylko o jednym.
Internetowe źródła podpowiadały, że czas, którego potrzeba, by narkotyk zaczął działać, wynosił od pięciu do piętnastu minut. Jeśli upłynie on, zanim dziewczyna znajdzie się z dala od ludzkich oczu, cała sala zorientuje się, że coś jest nie tak. Musiałem działać.
Złapałem ją za dłoń.
– Wera – powiedziałem spokojnie, choć serce ściskał mi strach. – Daj mi jeszcze jedną szansę. Wynająłem pokój w hotelu. Jeśli tam ze mną pójdziesz, możemy wszystko sobie wyjaśnić i przekonać się, czy kontynuowanie tego ma jeszcze sens. Proszę – wyszeptałem po chwili.
– D-do pokoju w hotelu? Czy ciebie już całkiem pojebało? – Przyłożyła dłoń do czoła. – Dziwnie się czuję.
– Głowa cię boli? – zapytałem z przejęciem.
– Tak. W tym winie… było chyba coś niedobrego.
Chłopak musiał przesadzić z dawką.
– Zaczekaj tu chwilę! Zaraz sprowadzę pomoc.
Marcin! Potrzebowałem Marcina! Wstałem od stołu i ruszyłem na zaplecze. Podczas poszukiwań próbowałem zachować równowagę pomiędzy rozglądaniem się a pilnowaniem śpiącej królewny. Wyglądała źle. Jej twarz wypełniała się powoli senną szarzyzną. Powieki to unosiły się, to opadały, za każdym razem kończąc podróż odrobinę niżej.
Mogłem zabrać ją stąd w ciągu kolejnych piętnastu minut albo kolejne piętnaście lat spędzić w więzieniu.
W końcu wyłapałem wzrokiem Marcina. Akurat niósł zamówienie dla jakiejś wesołej rodzinki z wrzeszczącymi bachorami i matką, która bez ustanku wpatrywała się w ekran smartfona.
– Czego pan chce? – spytał.
– Potrzebuję pomocy.
– Przecież już panu pomogłem.
Próbował umknąć, więc chwyciłem go za dłoń.
– Pomoc – powtórzyłem z naciskiem. – Teraz.
– Nie! – wrzasnął głosem, w którym wściekłość mieszała się z przerażeniem. – Błagam, niech pan mnie zostawi!
Wypełniający salę rejwach ucichł i kilka obco wyglądających twarzy zwróciło się w naszą stronę. Dzieciarnia, znudzona monotonią kolacji, zaczęła szeptać do siebie jakieś bzdury, głośno przy tym chichocząc. Najbardziej przeraziła mnie jednak staruszka z meszkiem pod nosem. Jej przeszywające spojrzenie zdawało się czytać z nas jak z otwartej księgi.
Tylko tego brakowało.
– Nie poradzę sobie sam – wycedziłem przez zaciśnięte zęby. – Skoro powiedziałeś „a”, nie bój się też powiedzieć „b”, albo oboje skończmy w pierdlu.
Patrzył w dal, za wszelką cenę starając się unikać mojego spojrzenia. Nie miałem wątpliwości, że gdyby nie moja dłoń na ramieniu, spróbowałby uciec z tej popieprzonej historii. Na to było jednak o wiele, wiele za późno.
– Niech pan podejdzie pod toaletę – rzucił zrezygnowany. – Zaraz do pana dojdę.
Z toalety wyszedł starszy mężczyzna ze śmieszną łysiną, na którego spodniach znajdowała się mokra plama. Nie powstrzymałem się przed uśmiechem. Tego dnia cudza przykrość była największą przyjemnością, na jaką mogłem liczyć, i nie zamierzałem pozwolić głupim konwenansom sobie jej odebrać. Zażenowany staruszek wbił wzrok w ziemię, po czym przyspieszył, mijając na zakręcie Marcina.
– Co mam robić? – zapytał chłopak rozdrażnionym głosem.
– Dziewczyna musi trafić do pokoju hotelowego. Zawieziemy ją windą.
– Kiedy?
– Teraz. Zaraz.
Westchnął.
– I obiecuje pan, że to ostatnie, czego pan ode mnie oczekuje?
– Oczywiście. Masz moje słowo. – Nawet nie drgnęła mi powieka.
– Dobrze. – Skinął głową i myśląc, że nie słyszę, dodał szeptem: – Ostatnie.
Wróciliśmy na salę. Ponieważ zbliżała się północ, pierwsi goście wstali od stołów i zaczęli zbierać się do wyjścia. Doskonale. Im mniej wścibskich par oczu, tym większa szansa, że cała historia zakończy się dla nas wszystkich pomyślnie.
Weronika nie ruszyła się z miejsca, ale widać było, że duchem błądzi już po krainach narkotycznego delirium. Resztki świadomości dbały o to, żeby dziewczyna siedziała z dłonią opartą o czoło. I dobrze. Gdyby jej zabrakło, twarzą bez wątpienia przywaliłaby w blat.
– Kochanie – szepnąłem do ucha dziewczyny. – Powinnyśmy już iść. Wynająłem dla nas pokój w hotelu. Tam odpoczniesz.
– Co…? Co ty ze mną? Gdzie my…?
– Cichutko, kochanie, cichutko.
Położyłem palce na jej ramieniu. Gdy obejmowałem ją z frontu, Marcin zaszedł ją od tyłu. Przed podniesieniem jej, rzucił jeszcze donośnym głosem:
– Przepraszam, czy wszystko dobrze?! Pomóc pani wstać?
Odpowiedzi, rzecz jasna, zabrakło, wątpię jednak, by reszta sali miała tego świadomość. Gdy zacisnęliśmy wokół talii żelazny uścisk, w oczach dziewczyny pojawił się blask świadomości, ale gdy tylko ją unieśliśmy, utonął on we mgle otępienia. Bezwładne ciało zadziwiało swoim ciężarem. Zacisnąłem zęby, żeby wykrzesać z siebie jak najwięcej sił, a i tak przy pierwszym kroku mój kręgosłup wygiął się jak sprężyna. Ale szliśmy. Najważniejsze, że szliśmy.
– Gdzie ją zabierasz? – zapytał obco brzmiący głos, gdy przeszliśmy już jakąś połowę drogi.
Przystanąłem i rozejrzałem się dookoła. Pytanie zadała młoda kelnerka o orlim nosie i włosach przystrzyżonych do połowy szyi. Jej bystry wzrok zadawał tysiąc pytań, na które oczekiwała odpowiedzi już, teraz, w tej chwili.
Całe szczęście nie kierowała ich do mnie.
– Muszę wyprowadzić tę panią z restauracji – bąknął Marcin. – Zachlała się winem i nie reaguje na proste pytania.
Odpowiedź nie wystarczyła, żeby ją zbyć.
– Naprawdę? – zapytała. – Nie lepiej byłoby w takim razie zadzwonić po pogotowie?
– Nie trzeba. – Marcin wymusił uśmiech. – Mówię ci, znam się na takich. Facet ją zostawił, więc się zachlała. W południe obudzi się jak nowo narodzona i zacznie się przygotowywać na kolejną randkę z Tindera.
Dziewczyna obeszła nasz korowód, lustrując Weronikę od stóp aż po sam czubek głowy.
– Nie wygląda na pijaną – stwierdziła. Gdy sekundę później zatrzymała wzrok na mnie, do jej głosu przedarła się panika. – I kim jest ten facet? Marcin, o co w tym wszystkim chodzi?!
– Proszę, nie teraz, Sonia.
– Nie! – żachnęła się. – Albo wszystko wytłumaczysz, albo w tej chwili idę do kierownika!
Błagałem w duchu, żeby durna cipa wreszcie się zamknęła, ale w głębi serca przeczuwałem już, że cały plan spalił na panewce. Pocieszałem się, że i tak zaszedłem dalej, niż mógłbym się spodziewać. Kto wie? Może uda się przekonać znajomego sędziego, żeby pociągnął za sznurki, i wyrok okaże się stosunkowo łagodny?
A może całkiem mi odpuszczą? Bo czy, parafrazując klasyka, da się zgwałcić dziwkę?
Z rozmyślań wyrwał mnie nagły przypływ ciężaru. Marcin puścił Weronikę, co sprawiło, że całą masą zawisła na moich wiotczejących od starości mięśniach. Nie miałem pojęcia, co się wyprawia. Przez kilka uderzeń serca wiedziałem tylko, że durne memłanie Soni ustało.
W końcu odnalazłem nowy punkt równowagi i rozejrzałem się dookoła. Gdyby ktoś sekundę temu zdradził, co zobaczę, zbyłbym go pustym śmiechem.
Marcin, ciapowaty kelner, którego przerażał nawet własny cień, objął czule dziewczynę i głaszcząc ją po włosach, szeptał coś do ucha. To wystarczyło. Z jej oczu zniknął strach, a oddech się uspokoił.
– Marcin, co tu się dzieje?
– Ufasz mi? – zapytał szeptem.
– Tak, chyba tak. Ale to nie znaczy, że nie chcę wiedzieć, co robisz.
– To nieistotne.
– Ale…
– To nieistotne – powtórzył twardo. – To, co teraz robię, nie dotyczy mnie, ani tym bardziej ciebie. To sprawa faceta potrafiącego wyłożyć wiele tysięcy złotych, żeby spełnić zachciankę, i dziewczyny, która wejdzie do łóżka każdemu, kto prześle jej odpowiednią sumę. I on, i ona są siebie warci. Ich problemy nie są naszymi problemami. – Podniósł na mnie wzrok. Każde słowo, które potem dodał, drżało od nienawiści. – Pozbędę się tych problemów. Dla nas.
Choć pierś dziewczyny unosiła się od niespokojnego oddechu, widać było, że podjęła już decyzję. Oderwała się od Marcina i pobiegła w stronę sali.
– Będziesz wisiał mi jedną zmianę – rzuciła przez ramię, po czym zniknęła w rozdzieranej gwarem rozmów sali.
I mimo że dawno zniknęła nam z oczu, a każda sekunda zwiększała ryzyko posypania się planu, Marcin stał w miejscu, wpatrując się w dal rozanielonym wzrokiem.
W końcu nie wytrzymałem. Chrząknąłem. Ocknął się.
– Przepraszam – powiedział. – Chodzimy ze sobą od jakiegoś czasu.
Pokręciłem głową.
– Nie.
– Co „nie”? – Rzucił pytające spojrzenie, więc wyjaśniłem:
– Chodzić można z dziewczyną, która fajnie wygląda, gadka się z nią klei i w przyszłym miesiącu planuje przeskoczyć się na kolejny kwiatek. A to – wskazałem w stronę wejścia – było coś znacznie więcej.
Chłopak opuścił wzrok. Milczał.
Dalszą drogę do windy przeszliśmy bez większych komplikacji. Kiedy wtaszczyliśmy Weronikę do środka, wybrałem szóste piętro, a drzwi powoli się zasunęły. Ruszyliśmy.
W kabinie znajdowało się olbrzymie lustro, ale i ja, i Marcin unikaliśmy przyglądania się naszym odbiciom. Wiedzieliśmy, że wzrok mimowolnie skierowałby się w stronę nieprzytomnej Weroniki, a nic tak boleśnie nie uświadamiało, jak niewłaściwe jest to, co właśnie robimy.
– Piętro szóste – oznajmił głośnik i drzwi się rozsunęły.
Czerwony dywan, którym wyłożono podłogę, ciągnął się wzdłuż ściany oblepionej jaskrawoczerwoną lamperią aż do końca korytarza. Przejście całego zajęłoby wieki, ale na całe szczęście nas nie czekała długa podróż. Drzwi pokoju 611 znajdowały się kilka metrów od windy.
Gdy przebyliśmy je bez większego trudu, na moje usta wpełzł triumfalny uśmiech. „Udało się” – uświadomiłem sobie. „Wygrałem!”
Rozsadzająca radość sprawiła, że chłodne uczucia względem Marcina ustąpiły. Może był niezbyt bystry, czasem nawet przygłupi, ale bez niego tak daleko bym nie dotarł. Postanowiłem mu to wynagrodzić. Puściłem Weronikę i, wyciągnąwszy portfel, odliczyłem pięć dwustuzłotowych banknotów.
– Weź – zachęciłem.
– Przecież wyśle mi pan przelew.
– Pierwsza zasada dobrego szefa: jeśli praca została dobrze wykonana, nie wahaj się dać premii.
Moja wisząca w powietrzu dłoń błagała, żeby błyskawicznym ruchem zgarnąć leżącą kasę, ale Marcin nawet nie drgnął.
– Nie mogę – stwierdził w końcu.
– Bierz, bo się rozmyślę.
– Nie mogę – powtórzył.
Pokręciłem głową i korzystając z faktu, że chłopak cały czas trzyma Weronikę, wcisnąłem mu pieniądze do kieszeni. Nie zaprotestował, ale usłyszałem, jak cicho wzdycha. Oddał dziewczynę w moje ręce i ruszył w stronę windy.
– Dzięki za wszystko! – rzuciłem z uśmiechem. – A jeśli Sonia obciągnie po jakiejś drogiej randce, wspomnij starego oblecha, który ci to wszystko zapewnił!
Wydawało się, że to koniec naszej historii. Chłopak mógł pojechać do restauracji, wycałować Sonię i spędzić z nią resztę nocy, powoli zapominając o wszystkim, co zrobiliśmy razem tego wieczoru. Wybrał inaczej. Wezwał windę, po czym odwrócił się przez ramię, lustrując mnie ziejącym od nienawiści spojrzeniem. I krzyknął:
– Gdy już zjadę, pierwsze, czym się zajmę, to poinformowanie policji o tym, co wyprawiasz! Gwarantuję ci to! Jesteś najgorszym człowiekiem, jakiego spotkałem w całym swoim życiu, i jeśli będę mieć coś na ten temat do powiedzenia, skończysz za kratami!
Drzwi windy się rozsunęły. Wszedł do środka.
– Zaczekaj! – krzyknąłem, wyciągając dłoń w jego stronę.
Za późno. Odjechał.
Zostaliśmy sami. Ja i Weronika.
Bałem się. Serce waliło mi jak młot, a żołądek ścisnął się w cienki supeł. Przez głowę z prędkością pocisków przelatywały zalążki pomysłów, jak mogę wybrnąć z tej sytuacji, ale w głębi serca rozumiałem, że każdy jest ślepą uliczką. Mat, gra skończona. Przegrałem.
Nie widząc lepszego wyjścia, wprowadziłem Weronikę do pomieszczenia. Przez prześwit między opuszczonymi kotarami leniwie sączyło się światło księżyca, które padało na duże małżeńskie łóżko. Tylko ono się tu wyróżniało. Cała reszta, od przykrytego białym obrusem stołu, aż po stoliki nocne z ikei wyglądały tak samo jak tysiąc hotelowych pokoi, które już zobaczyłem, i kolejny tysiąc, jaki dopiero zobaczę.
Oczywiście, jeśli mnie nie zamkną.
Położyłem Weronikę na łóżku. Po tym jak jej głowa uderzyła o poduszkę z większą siłą, aniżeli bym chciał, jedna z powiek rozchyliła się, ukazując ukryte dotąd oko. Było puste, bez śladu życia. Po moich plecach przebiegły dreszcze. Pomyślałem, że choć dziewczyna mnie przeraża, dalej jest piękna. Demonicznie piękna.
Pochyliłem się nad nieprzytomnym ciałem. Jeśli tylko pamiętałem, żeby omijać wzrokiem twarz, wszystko wydawało się takie jak dawniej, gdy papląc beztrosko o niczym, nie zauważała nawet, jak się na nią gapię. Czarna sukienka, która odsłaniała niemal całe nogi, kusiła, żeby odsłonić jeszcze więcej.
Podciągnąłem ją. Gdy zsuwając majtki, przypadkiem zahaczyłem palcem o łono, Weronika westchnęła. Zamarłem. Przez jedno uderzenie serca byłem pewny, że to koniec, że wszystko się posypało, że pozostanie mi marzyć w więzieniu o jej ciele. Na szczęście nie. Po prostu przewróciła się na drugi bok.
Najwyraźniej nawet w szczytowej fazie narkotycznego snu podświadomość chciała walczyć o to, co dla każdej kobiety najważniejsze. O cnotę.
Cipa Weroniki okazała się przeraźliwie zwyczajna. Niczym nie różniła się od cipy Marii, mojej byłej żony, która puszczała się z moim również byłym przyjacielem, kilku innych cip, jakie miałem okazję widzieć, po tym gdy miałem szczęście wyrwać w barze pijaną laskę, czy nawet od cip rzekomo luksusowych aktorek, jakie oglądałem czasem na kanale Private. Dwa poszarpane z lekka płatki i przechodząca wokół nich cienka linia włosów. Nic nadzwyczajnego.
Naprawdę byłem gotów ryzykować karierę, dobre imię i spokój w ostatnich latach życia dla czegoś tak małego?
„Tak” – uświadomiłem sobie. Byłem.
Zacząłem się rozbierać. Zrzuciłem marynarkę i koszulę, bez krzty namysłu pozbyłem się jeansów oraz bokserek i opuściłem wzrok na penisa. Nie lubiłem go. Był brzydki, pomarszczony, a łoniaki sterczały jak anteny. I co najgorsze, pomimo tego, że miał przed sobą bohaterkę niemal każdej mojej erotycznej fantazji, za nic nie chciał się podnieść.
Westchnąłem z rozdrażnienia.
Co robić? Położyłem na nim dłoń i zacząłem myśleć o ulubionych gwiazdach porno. Wyobraziłem sobie Ginebrę Belluci, która raz biorąc kutasa do ust, innym razem znów go wyciągając, dławi się spermą. Penis nieco się podniósł. Zmrużyłem oczy. Teraz to ja znajdowałem się na miejscu kochanka, to ja ją podduszałem, biłem i kazałem wykrzykiwać imiona, którymi w normalnym świcie powinna być nazywana. „Powtarzaj! – wrzeszczałem. – Jesteś kurwą, dziwką, suką!”. Dopiero wtedy całkiem się wyprężył.
– To co? – wycharczałem przez zęby. – Dajemy czadu, Wera?
Byłem gotowy. Drżałem z podniecenia. I już miałem wejść do środka, przypieczętowując akt zdobycia dziewczyny, gdy nagle coś zobaczyłem, co obrzydziło mnie tak bardzo, że zamarłem w bezruchu. Pragnienie seksu przepadło. Odwróciłem wzrok, ale dostrzeżony przed chwilą obraz zdążył wypalić się już głęboko w pamięci.
W zawieszonym na szafie lustrze zobaczyłem samego siebie. Stałem zgarbiony nad Weroniką z pooranym przez zmarszczki ciałem i wyrazem twarzy godnym zbereźnego starucha. Siwizna, której nie miałem serca ściąć, tworzyła wybrakowaną aureolę. I te włosy. Choć pokrywały całe moje ciało, zostawiały gdzieniegdzie paskudne placki.
Z drugiej strony widziałem Weronikę, która pomimo snu dalej promieniowała pięknem.
Zwyczajnie nie miałem do niej prawa.
Zsunąłem się na ziemię. Byłem żałosną kupą gówna. Znajdowałem się w miejscu przestępstwa, zdany na łaskę i niełaskę Marcina, i nie potrafiłem nawet dokończyć tego, co zacząłem. Wyobraziłem sobie, jak do pokoju wpada policja, spodziewając się zobaczyć bezwzględnego gwałciciela, ale zamiast niego zastaje rozebranego dziada, który dławi się strachem. Wzdrygnąłem się na samą myśl.
A przecież nic z tego nie musiało się wydarzyć. Być może, gdybym potrafił wyczuć moment, w którym Weronika opuszcza gardę, i pociągnął rozmowę w odpowiednim kierunku, dzisiaj również leżelibyśmy w tym hotelowym pokoju, ale cała reszta wyglądałaby zupełnie inaczej.
Wyobraźnia podpowiadała, w jaki sposób mogłaby potoczyć się podobna scena.
Pokój byłby skąpany w półmroku. Na stoliku nocnym stałaby niepełna butelka Gato Negro, bo dla dodania sobie animuszu Weronika wypiłaby kieliszek albo dwa. Nie ona by go jednak potrzebowała. Sam stresowałbym się tak bardzo, że w momencie, gdy ona nie miałaby już na sobie nic poza koronkową bielizną, u mnie gardło ściskałby strach na samą myśl o ściągnięciu spodni.
To Weronika zrobiłaby kolejny krok. Sięgnęłaby do haftki i po jej rozpięciu pozwoliłaby zsunąć się stanikowi na ziemię. Pozbyłaby się majtek, jakby parzyły, i hipnotyzując mnie parą doskonałych półkuli, rzuciłaby od niechcenia:
– Ściągaj to!
– Wera, ja…
W odpowiedzi tylko uniosłaby dłoń.
– Wyręczę cię. Jesteś paskudny, brzydki i gdyby zmusić Hitlera do oglądania cię przez wieczność w piekle, kara byłaby nieproporcjonalna do winy. A teraz rozbieraj się, bo nie mam całego dnia.
Ze spojrzeniem skierowanym ku ziemi pozbyłbym się koszuli. Dopiero słysząc, jak wybucha śmiechem, podniósłbym wzrok.
– Co? Myślałeś, że ci odpuszczę? – I znowu by zachichotała. Dopiero po kilku sekundach dodałaby z litością w głosie: – A tak serio, przesadzasz. Nie jest tak źle, jak mówiłeś.
– Możemy to zrobić po ciemku? – zapytałbym szeptem.
– „To” znaczy co? Wyrażaj się tak, jakby po dowiedzeniu się o zdradzie żona nie odgryzła ci fiuta razem z jajami.
Westchnąłbym.
– Możemy uprawiać… seks przy wyłączonym świetle?
Pokręciłaby głową.
– Nie. Coś w tych gołych plackach na twojej klacie niezmiernie mnie bawi.
Na tym skończyłaby się „gra wstępna”. Weronika wyciągnęłaby palec przed siebie i poruszając nim delikatnie, przywoływałaby mnie do siebie. Nie miałbym nic do powiedzenia. Czułbym się jak bezwolna marionetka, jak mysz ciągnięta do rzeki mocą szczurołapa. Po prostu bym szedł. Dopiero gdy dzieliłby nas jeden mały krok, położyłaby dłoń na mojej głowie, każąc się pochylić.
– Co? – wystękałbym.
– Zjedz. Tę. Cipę.
Nie ma na tym świecie nikogo, kto oparłby się mocy jej zachrypniętego z lekka głosu. Jeśli jakimś cudem zdobył się na odmowę, nigdy bym sobie nie wybaczył.
Gdy zszedłbym już do poziomu, na którym znajdowało się łono, w szpony pochwyciłoby mnie gorące oczekiwanie. Dusiłoby mnie tak, że język wylazłby na wierzch, i skrzeczałoby do ucha: „Liż ją! Liż!”.
Na jednym wydechu odwołałbym wszystko, co przez moją nieogarnialną rozumem głupotę padło na temat tej cipy. W niczym nie przypominała kawałka poszarpanej przez psa wędliny, jaką czasem podsuwała mi pod nos żona, czy szpar olbrzymich jak Wielki Kanion, które wynajmowałem za kilka drinków od przesiadujących w barach dziwek. A cipy aktorek porno? Phi! Nie byłoby czego porównywać.
Bo oto miałbym przed sobą najcudowniejsze łono, jakie kiedykolwiek widziały ludzkie oczy. Natychmiast stałoby się ono moim domem i prosiło, abym się ugościł.
Spełniłbym tę prośbę. Gdy wszedłbym już językiem do środka, na początku zachowywałbym się spokojnie, dając sobie czas na poznanie wszystkich zakamarków. Oswoiłbym się z wilgocią i upewnił się, że gdy już dojdzie do tego jednego najważniejszego momentu, nie stracę głowy.
I dopiero wtedy zacząłbym działać.
Jęk, który wyrwałby się z jej wąskich warg, brzmiałby jak głos nie z tego świata. Weronika zacisnęłaby zęby, desperacko próbując zatrzymać wizg w sobie. Nic z tego. Byłby on tak głośny i tak donośny, że bez wątpienia wyrwałby się ze ścian pokoju i rozniósłby po całym hotelu. Słyszeliby go goście, słyszałaby go obsługa hotelu. I kto wie? Może usłyszałyby go rozsiane po całej Warszawie koleżanki, o których opinię tak się martwiła?
Przyspieszyłbym. Przedłużony pisk przemieniłby się w serię pojękiwań. Unosząc głowę, podziwiałbym pełzające po jej twarzy grymasy, które pojawiałyby się zawsze, gdyby język zabrnął w szczególnie erogenne miejsce.
– Puść… Porno…
Z żalem oderwałbym się od cipy.
– Co?
– Puść porno – powtórzyłaby.
– Myślałem, że to nie w twoim stylu.
Zaśmiałaby się.
– To lepiej nie myśl. Ewidentnie ci nie wychodzi. – A widząc niepewność na mojej twarzy, dodałaby: – Michał, do kurwy nędzy. Myślisz, że jestem jakimś pieprzonym spiżowym pomnikiem pieprzonej Demeter albo innej Afrodyty? Nie. Jestem człowiekiem. Sram, gdy mam epizod depresyjny, potrafię nie myć się przez trzy dni, a według terapeutki ciągnę naszą znajomość wyłącznie ze względu na brak zdrowej relacji z ojcem. Rozumiesz?
– Nie – przyznałbym po chwili.
Wyszczerzyłaby zęby.
– Oczywiście, że nie. A teraz wcale-nie-spiżowy-pomnik chce, żebyś puścił pornola.
Co miałbym zrobić? Sięgnąłbym po telefon i znalazłbym galerię, gdzie powitałyby mnie ułożone w równych rzędach filmy. Dziesięć lat kolekcjonowania wystarczyło, żeby nawet okazjonalny widz zobaczył wiele. Cóż, ja nie byłem okazjonalnym widzem. Nawet bez przewijania widziałbym aktorki o każdym możliwym kolorze skóry i rozmiarze biustu robiące rzeczy, jakie większości dziewczyn nie przyszłyby nawet do głowy.
Wybrałbym pornosa. Przewinąłbym pierwsze minuty, które zwykle marnuje się na bezsensowną ekspozycję, aż do momentu, gdy akcja rusza wreszcie do przodu. Chciałbym oglądać film razem z Weroniką, ale krótkie „wracaj na dół” uświadomiłoby mi, że tamtego dnia nie zależałoby ode mnie absolutnie nic.
Seks z Weroniką byłby czymś niesamowitym. Nie dałaby mi nic, co mogłoby przybliżyć mnie do spełnienia, a ja i tak nie miałbym o to żalu. Chciałbym Weroniki, jej ciała, bliskości, i właśnie to bym dostał. To by wystarczyło.
Kiedy wstrząsnąłby nią już orgazm, bez słowa poszłaby wziąć długą, gorącą kąpiel. Czekałbym cierpliwie. Słuchałbym odgłosu spływającej wody. Minuty by mijały. Kiedy w końcu Weronika wróciłaby z wilgotnymi włosami oraz okrywającym ciało ręcznikiem, rozwaliłaby się na łóżku i od niechcenia rzuciła:
– Byłeś niezły. Naprawdę, naprawdę niezły.
– Dziękuję.
– Oczywiście to i owo mógłbyś poprawić. Czasami lizałeś zbyt wolno, a czasami miałam wrażenie, że wije się we mnie jakiś robal. Ale ogólnie jak na osobę bez cipy – całkiem nieźle. Cztery z minusem.
Cisza, która by zapadła, zupełnie by jej nie przeszkadzała. Dziewczyna zajęłaby się po prostu przeglądaniem telefonu, gdzie szukałaby jakiejś fajnej kiecki, którą mogłaby założyć na pierwszą imprezę po zdanej maturze. Mnie wprost przeciwnie. Patrząc na jej wilgotne włosy oraz powoli znikający rumieniec po orgazmie, szukałbym w sobie determinacji, aby zadać jedno kluczowe pytanie.
– Wera – zapytałbym wreszcie. – Wybaczysz mi kiedyś?
Pokręciłaby głową. Tak po prostu, bez ceregieli i zbędnych gierek.
Do oczu napłynęłyby mi łzy. Znów chciałbym ją bić, wcisnąć penisa do ust, zmusić do dławienia się spermą.
– Ale czemu?! Przecież ostatecznie wcale cię nie skrzywdziłem! Ba, pomagałem ci przez wiele miesięcy. Pamiętaj o tym, nawet jeśli okazałaś się zbyt głupia, aby zdać tę durną maturę!
Prychnęłaby, nie odrywając wzroku od telefonu.
– Michał, ty wszystkich krzywdzisz. Krzywdziłeś swoją żonę, codziennie uświadamiając jej, że nie akceptujesz tego, jak się starzeje. Krzywdziłeś wyrywane w barze licealistki, w których ramiona uciekałeś. I w końcu krzywdzisz mnie. Obiecywałeś mi lepsze życie, ale tak naprawdę pragnąłeś jedynie, żebym przemieniła się w pełni podporządkowaną ci kurę domową bez własnego zdania.
– Ale…
– Nie. – Uniosłaby dłoń. – Nic już nie mów. Po prostu przemyśl moje słowa. A teraz wybacz… – wstałaby z łóżka i ruszyłaby w stronę wyjścia – …ale nasz wspólny czas właśnie się skończył.
Wyszłaby, trzaskając drzwiami. I zostałbym sam.
Całkiem sam.