11 tysięcy 688
16 marca 2024
Szacowany czas lektury: 24 min
"Nie ból jest najgorszy w posiadaniu wspomnień, ale samotność. Wspomnieniami trzeba się dzielić."
Lois Lowry – Dawca
Dziennikarz, przeprowadzający wywiad za pośrednictwem wideoczatu, wydawał się już znudzony i zmęczony moimi lakonicznymi odpowiedziami.
– Na koniec mam dla pani jeszcze jedno pytanie… Czy po tak długim czasie istnieje jeszcze coś, czego naprawdę się pani boi?
ESA z pewnością oczekiwała profesjonalnej odpowiedzi: „Istnieje mnóstwo potencjalnych zagrożeń, które mogą wyniknąć nawet z najmniejszego błędu”. On mógł oczekiwać bardziej żartobliwej: „Nadal czekam na kosmitów, brzuch boli mnie od nadmiaru zjadanego sera, a mieszkające tutaj króliki planują obalenie mojej monarchii”.
Spojrzałam na zegar i ścianę nad moją pryczą.
– Wpatrywania się w Ziemię.
– Chodzi o poczucie, że jesteśmy maleńcy i nieznaczący wobec ogromu kosmosu?
– Strach, że zakończą program i zmuszą mnie do powrotu – odpowiedziałam, zanim przerwałam połączenie i tymczasowo zablokowałam łączność za pomocą kilku linijek kodu. – Syd, muzyka.
Sztuczna inteligencja schronu ożyła serią cyfrowych piknięć.
– Masz jakieś specjalne życzenia?
– Wiesz przecież.
Po chwili pomieszczenie wypełniło wolne bicie serca i śmiechy, otwierające utwór Speak to Me Pink Floyd. Trzymając w ustach wiśniowy batonik proteinowy, pozostały z przerwanego posiłku, przeniosłam się na pryczę i zaznaczyłam trzy tysiące sześćset pięćdziesiątą drugą kreskę na ścianie. Pod moją poduszką leżały dwa zdjęcia polaroidowe, które umieściłam tam, gdy postawiłam pierwszą.
Za czterdzieści dwie minuty i pięćdziesiąt trzy sekundy usiądę i będę trzymać je na kolanach i z odsłoniętym lewym przedramieniem.
To mi przypomni, czego naprawdę się boję.
19 grudnia 2017, 19:04 UTC +01:00. Mam siedemnaście lat.
Zajmuję niewygodne krzesło w miejskim domu kultury, gdzie trwa charytatywny recital poezji. Po mojej lewej i prawej stronie znajdują się moi adopcyjni rodzice. W ustach nadal czuję smak ciasta wiśniowego, które zjadłam dwie godziny i dwadzieścia siedem minut temu.
Jestem kosmonautką od czterech tysięcy stu siedemdziesięciu dni, czternastu godzin i dwudziestu sześciu minut. Żyję po to, aby opuścić ziemię, a moje ciało zawsze pokrywa ciężki skafander.
Rozpoczynając osiemset czterdzieści dni temu naukę w liceum o profilu z rozszerzoną matematyką i fizyką, osiągam pierwszy kamień milowy. Każdy semestr kończę z oceną celującą we wszystkich przedmiotach ścisłych oraz wychowaniu fizycznym. Moje sukcesy potwierdzają udział w olimpiadach naukowych oraz zawodach z pływania i biegania. Znam angielski na poziomie C1, francuski i niemiecki na poziomie B1. W ciągu tysiąc osiemset dwudziestu pięciu dni zamierzam podnieść moje umiejętności językowe do poziomu C2. Pięćset siedemnaście dni temu rozpoczęłam pracę nad własną sztuczną inteligencją – Syd.
Sto dziewięć dni temu moje życie stało się pasmem nieskończonego bólu. Za dwie minuty osiągnie on swoje maksimum, ale nie zdoła przekroczyć mojej masy krytycznej – zażegnam go za trzynaście. Dlaczego znalazłam się w takim stanie, dowiem się za trzy tysiące osiemset pięćdziesiąt sześć dni i trzysta sześćdziesiąt pięć kresek – wtedy Syd znajdzie odpowiedź na drugie z trzech pytań, które jej zadam za tysiąc czterysta sześćdziesiąt jeden dni.
Znam źródło; jest nim „Ona”.
Pierwszy raz widzę ją ukrytą wśród pierwszoklasistów, w zbyt dużej białej koszuli, czarnej spódnicy i rajstopach. Od tego momentu regularnie spotykam ją od poniedziałku do piątku, gdy odkłada swój płaszcz do szatni, staje w kolejce do sklepiku szkolnego lub po prostu przemierza korytarze z białym plecakiem ozdobionym czarnymi, rysunkowymi kotkami.
Studiuję ją i uczę się na pamięć.
Jest leworęczna. Regularnie podkreśla swoje usta błyszczykiem i tuszuje rzęsy, ale nigdy nie maluje paznokci. Śniadanie zawsze spożywa na trzeciej przerwie. W piątki między szóstą a siódmą lekcją udaje się do biblioteki. Ma skoncentrowany wyraz twarzy przy nauce z podręczników do fizyki lub chemii, ale jest radosna w towarzystwie dwóch koleżanek. Włosy o kolorze czekolady wydzielają jej subtelny zapach – czuję to za każdym razem, gdy jestem w jej pobliżu.
„Ona” nie ma imienia i głosu.
Kiedy jestem obok niej, słyszę, jak do niej się zwracają, zadają jej pytania i odpowiadają na te, które zadaje… ale dla mnie istnieje jedynie zapach czekolady i Love Song The Cure.
Jestem dla niej zupełnie niewidzialna.
Nieważne, jak bardzo będę marzyć i co zrobię, aby mnie zauważyła – oczy o kolorze bezchmurnego nieba nie chcą, nawet przypadkowo, spojrzeć na mnie. Każde nasze spotkanie, wers śpiewany przez Smitha i zapach czekolady kojarzą się wyłącznie z bólem. Nie potrafię go znieść i nie umiem nic zrobić, aby go przerwać.
Robię to, co potrafię najlepiej. Biegam i pływam szybciej, próbując uciec. Wstrzymuję oddech pod wodą dłużej na dnie basenu, gdzie nikt nie słyszy moich krzyków. Uczę się i zdobywam kolejne nagrody, z nadzieją, że kiedyś podczas odbierania którejś z nich, w końcu zostanę zauważona i ona na mnie spojrzy. Rozwijam Syd – będzie rozwiązywała moje problemy.
Jeszcze minuta.
Sala nadal oklaskuje ostatniego chłopca, który recytował Sonety Krymskie. Ubrany w garnitur konferansjer wchodzi na scenę z mikrofonem.
– A teraz Żywia zadeklamuje dla państwa Wiersz Księżycowy Bolesława Leśmiana.
Dwanaście minut katuszy. Mimo to uśmiecham się, bo to jeden z ulubionych wierszy mojego taty.
Żywia ma na sobie zbyt dużą białą koszulę, czarną spódnicę i lśniące rajstopy. Jej wargi i rzęsy błyszczą w świetle potężnego reflektora, a lewa ręka, bez pomalowanych paznokci, trzyma tomik w formie ściągawki. Jej pofalowane włosy wydają się bardziej puszyste jakby świeżo umyte czekoladowym szamponem.
Znam dziewczynę o imieniu Żywia na pamięć, niczym ból, który czuję, gdy mnie nie widzi. Czekam na śpiew Roberta Smitha…
Nagle niewygodne krzesło z moim bezwładnym ciałem zostaje przeniesione na scenę w pustej sali, tuż przed oblicze dziewczyny – tak blisko, że czuję doskonale jej zapach i oddech. Ciężki, ołowiany kombinezon nie pozwala mi unieść rąk i jej obejmować… tak, jak obejmowałam mamę, gdy tata to czytał. Chcę przytulić ucho do jej piersi, by dowiedzieć się, czy bijące w niej serce wali, choć w połowie tak mocno, jak moje.
Tam bym ciebie spotkać chciał!
Tam się przyjrzeć twemu licu!
Właśnie dwojga naszych ciał
Brak mi teraz na księżycu!
Jeszcze siedem minut cierpienia. Po raz pierwszy od trzech tysięcy osiemset sześciu dni, czternastu godzin i trzydziestu sześciu minut czuję, jak po moich policzkach spływają ciepłe łzy.
Choć nie jestem pod wodą, mam ochotę krzyczeć i wydobyć z siebie cały mój ból… może to zmusi ją, by choć raz spojrzała na mnie.
Pozostaję niewidzialna.
Noc oddycha naszą krwią,
Krew podziemną płynie miedzą…
Nasze ciała teraz śpią,
Nasze ciała nic nie wiedzą…
Trzydzieści dwie sekundy po zakończeniu trwa cisza, a następnie następuje eksplozja oklasków.
Minutę i dwadzieścia osiem sekund, zanim uśmierzę ból, nie potrafię zmusić swoich dłoni do tego samego; połykam kolejne łzy. Najwolniej, jak potrafię, wydostaję się przed budynek.
Stoję pod nocnym niebem oświetlonym sztucznym światłem i unoszę głowę ku górze. Dwie godziny i pięćdziesiąt minut temu zjadłam ciasto, które miało mi pomóc zapomnieć o bólu. Jedno spojrzenie przez łzy w kierunku, gdzie znajdę się za trzy tysiące osiemset sześćdziesiąt pięć dni, robi to lepiej.
Jestem kosmonautką.
Przez kolejne sto trzydzieści pięć dni istniała tylko czekolada i Love Song. Obserwowałam lewą rękę o niepomalowanych paznokciach, błyszczące usta i rzęsy. Pomimo tego nie czułam bólu, że oczy koloru nieba nie zwracają na mnie uwagi.
Głos dziewczyny o imieniu Żywia, recytującej ulubiony wiersz mojego taty, towarzyszył mi od tysiąca trzystu osiemnastu dni i trzech tysięcy sześćset pięćdziesięciu dwóch kresek. Syd wyizolowała go z nagrań na dyktafonie i zsyntezowała.
Dzięki temu czułam się mniej samotna, bo to jedyna przyjaciółka, której pragnęłam i potrzebowałam.
– Coś cię martwi? – zapytała Syd, gdy w tle już odtwarzane było Time. – Chodzi o ten wywiad? Może chcesz odbyć konsultację psychologiczną?
– Nie, Syd.
– Zdajesz sobie sprawę, że twój sposób odpowiedzi na ostatnie pytanie, jak i gwałtowna reakcja są bardzo niepokojące?
– Określ poziom empatii.
– Siedemdziesiąt procent.
– Zmniejsz do sześćdziesiąt.
Rozlega się seria piknięć.
– Jeśli jednak coś cię martwi i chcesz porozmawiać…
– Zmniejsz poziom empatii do pięćdziesiąt i czekaj na sygnał wywołania.
Syd wykonała kolejne polecenia. Sięgnęłam po obowiązkowe tabletki z apteczki. Popiłam je wodą o metalicznym posmaku, po czym położyłam się twarz do zimnej ściany.
Za trzydzieści trzy minuty i czterdzieści trzy sekundy cyfrowy zegar ustawiony na UTC+2 pokaże 4:40.
13 listopada 2021, 19:24 UTC+1. Mam dwadzieścia jeden lat.
Stoję pod strumieniem wody w kabinie prysznicowej i delektuję się tym uczuciem, gdy woda spływa po moim ciele. Uwielbiam to uczucie, gdy jestem mokra. To chwila, gdy zapominam, jak ciężki mam na sobie skafander. Bez znaczenia, czy to po skoku do basenu i pływaniu przy dnie, czy po prostu podczas deszczu – wtedy czuję się szczęśliwa i bezpieczna.
Sto sześćdziesiąt dwa dni temu przeprowadziłam się do Warszawy i wynajęłam pokój w tym mieszkaniu, gdzie zamierzam pozostać przez kolejne trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Od tysiąc stu trzydziestu dziewięciu dni jestem studentką Wojskowej Akademii Technicznej na kierunku inżynierii kosmicznej.
Czterysta osiemdziesiąt jeden dni temu zdałam egzamin na prawo jazdy kategorii A i zakupiłam swój pierwszy motocykl – czarną yamahę MT-125. Jazda na niej i osiąganie maksymalnych prędkości stały się moją nową pasją – kiedy opuszczę Ziemię, będę narażona na większe przeciążenia.
Sto szesnaście dni, trzy godziny i pięćdziesiąt cztery minuty temu opuścił mnie Janek – mieszkał ze mną od momentu mojego wprowadzenia się, ale ukończył studia i wracał do swojego rodzinnego miasta. Bardzo go lubiłam, bo kojarzył mi się z moim starszym bratem Mironem.
To Janek pomógł mi zdobyć uprawnienia i udzielił mi rad przy wyborze pierwszego motocykla. Co sobotę zabierał mnie na ciasto wiśniowe i do kina. Wieczorami spędzaliśmy czas razem w moim pokoju, słuchaliśmy muzyki i graliśmy w szachy z Syd. Pożegnał mnie i poprosił, abym przysłała mu kartkę z kosmosu, gdy już tam będę.
W tajemnicy stworzyłam specjalny algorytm, który nauczył Syd jego zachowań, sposobu myślenia i wypowiadania się. Jego część na zawsze pozostała w jej kodzie, odzwierciedlając jego empatyczny charakter.
Od pięćdziesięciu dni mam nową lokatorkę – Stellę. Jest moją rówieśniczką i studiuje psychologię.
Nie lubię jej.
Zawsze pozostawia po sobie bałagan, nie potrafi żyć bez telefonu i chłopaka, którego regularnie przyprowadza do naszego mieszkania. Zdarza się, że zza ściany dzielącej nasze pokoje dobiegają dźwięki i krzyki, jakby się ze sobą bili. Dużo je i narzeka, że przez to jest gruba. Nieustannie gada, nawet gdy widzi, że nie słucham. Określa mnie mianem „kwiatuszka” i wchodzi wszędzie bez pukania. Nałogowo słucha bez słuchawek piosenek z musicalu tick, tick… BOOM!
Teraz słyszę jedynie szum wody. W lodówce czeka kawałek ciasta wiśniowego, który zjem przed wyjściem na nocną przejażdżkę po obrzeżach stolicy.
– Kuuurwa, spóźnię się! – rozległ się krzyk Stelli, gdy mijały zaledwie dwie sekundy od momentu, kiedy poczułam, że ten wieczór zapowiada się miło.
Niepewnie spoglądam zza tafli szkła, ujrzawszy moją współlokatorkę w samej bluzce i różowych majtkach. Szybko związuję swoje włosy koloru karmelu gumką.
Nie oznacza to, że kiedykolwiek miałam problemy z nagością – regularnie chodziłam na basen. Byłam przyzwyczajona do widoku nagich koleżanek i sama czułam się swobodnie w ich obecności. To była dla mnie niepisana, zrozumiała umowa.
Przez minutę i piętnaście sekund obserwuję, jak Stella zdejmuje bluzkę, a jej duże, ciężkie piersi rezonują z gwałtownym ruchem, delikatnie podskakują i opadają, a następnie zdejmuje dolną część bielizny. Potem wchodzi do kabiny i spycha mnie w jej róg. Chwyta słuchawkę prysznicową, patrzy na mnie i mówi:
– Kwiatuszku, proszę! Spieszę się! Dawaj wodę!
Nie mogę jednak oderwać wzroku od jej ciała, które stoi na przeciwnym biegunie. Jest w nim coś pięknego i intrygującego; coś, czego nie dostrzegam ani nie czuję wobec koleżanek.
Woda oblewa jej biust, zaokrąglony brzuszek i łono, a ściekające krople tworzą długie linie na jej skórze. Widziałam już, jak dziewczyny czasem biorą razem prysznic i nawzajem się myją, ale nie wiedziałam dlaczego.
Dwie minuty temu miałam ochotę tylko zjeść ciasto i pojechać motocyklem jak najszybciej. Teraz, od dwóch sekund, pragnę wyciągnąć rękę i dotknąć mokrej skóry Stelli, uwięziona w kącie ciasnego, szklanego prostopadłościanu bez możliwości ucieczki.
Stelli, której nienawidzę za wszystko od pięćdziesięciu dni.
Jej oczy koloru oliwy spoglądają na mnie pytająco, gdy bez słowa sięga po mój balsam do kąpieli.
– Co? Myślałam, że chodzisz na basen. Chyba nie przeszkadza ci druga goła laska?
Wzrokiem mapuję drogę każdej bezcennej kropli… i pragnę tylko je ścierać. Nie wiem, co robić. Nie potrafię się przeciwstawić ani jej, ani temu uczuciu.
Uśmiecha się pod nosem.
– Chyba nie jesteś lesbijką, co kwiatuszku? Jeździsz motorem, ciągle siedzisz w komputerze… ale nie wyglądasz na taką. Jesteś? Może ci się podobam?
Już nie słyszę jej. Istnieje tylko puszczana na całe nasze mieszkanie piosenka.
Głupie Come to your senses.
Dwie minuty czterdzieści pięć sekund po tym, jak Stella obnażyła swoje ciało na czarnych kafelkach łazienki w wynajętym mieszkaniu, unoszę powoli rękę i dotykam jej obojczyka, zbierając sześć kropli…
Miało to niemal nostalgiczny charakter, podobny do tych chwil, gdy Miron budził mnie w środku nocy i zabierał na wielkie wzgórze za domem. Przez teleskop oglądaliśmy kosmos, który zazwyczaj widziałam jedynie na ekranie lub w książkach.
Namacalna bliskość czegoś tak odległego.
Podobnie jak wtedy, odkrywając znajome konstelacje i ciała niebieskie, tak na ciele Stelli – cudownie mokrym, ciepłym i miękkim – odnajduję znane mi z siebie i atlasu anatomicznego miejsca. Z zafascynowaniem prowadzę palcami białą pianę po szyi, obojczykach, ramionach i dużych piersiach; sunę wzdłuż linii żeber ku środkowi brzucha i rozsuwam je w stronę bioder.
Stella nie protestuje, gdy bez słowa się do niej przytulam i zabieram z niej więcej ciepła… Nie sprzeciwia się, gdy tak mapuję ją bez słowa wyjaśnienia.
Czy i ona czuje moje ciepło? Czy i ona tego chce?
Trzy minuty i szesnaście sekund później duet piosenkarek z mojej głowy przeciągnął ostatni wers swojej piosenki.
Kochanie, wróć… ŻYWY!
Stella dotyka swoimi wargami moich ust, ale już nie sprawia mi to takiej przyjemności jak dotykanie jej skóry.
– Było mi bardzo miło, kwiatuszku, ale się spieszę i wolę facetów! – krzyczy, wysuwając się z moich ramion i spłukując resztki piany.
Znowu była tylko ta, której nie lubię.
Dwadzieścia cztery sekundy później owinęła się moim ręcznikiem, spojrzała na mnie raz jeszcze i zniknęła za drzwiami.
Jeszcze siedem minut stoję w pustej kabinie z zakręconą wodą, dziesięć minut i szesnaście sekund od tego, jak ją dotknęłam po raz pierwszy. Czterdzieści minut później mknę sto trzydzieści na godzinę obwodnicą w mroku z brzuchem pełnym ciasta wiśniowego.
Nie ma w tym przyjemności – nie takiej, jaką dawało mapowanie ciała Stelli.
W nocy, za tysiąc sześćset siedemdziesiąt trzy dni, daleko od tej wanny – w ramionach innej kobiety – przekroczę punkt krytyczny tego uczucia. Chwilę po postawieniu pierwszej kreski na ścianie za pryczą i przytulenia do niej zejdę już na zawsze ku punktowi zerowemu.
Trzydzieści sześć dni, dwie godziny i trzydzieści dziewięć minut od chwili, gdy Stella przez trzy minuty i szesnaście sekund obdarzyła mnie swoim ciepłem – obwieści swoją rezygnację z dalszych studiów. Żadna z nas nie mówiła o tym, co wtedy między nami się wydarzyło. Spakowała swoje rzeczy i gotowa do wyjścia stanęła pod drzwiami z walizkami, a potem – zawsze mówiąca o wiele za dużo – w milczeniu się odwróciła i jeszcze raz spojrzała na mnie w ten sam sposób.
Pierwsza od pięciu tysięcy dwustu sześćdziesięciu sześciu dni, czternastu godzin i dwudziestu sześciu minut ciepła osoba, którą mogłam dotknąć bez skafandra.
Potem wyszła, a ja – dokładnie jak tysiąc sześćset czternaście dni i jedną minutę temu – poczułam łzy na twarzy. Minutę później zadałam Syd trzy pytania.
Po dwóch tysiącach czterech dniach i trzystu sześciu kreskach Syd wreszcie wygłosiła swoją ukończoną konkluzję wobec drugiego z nich.
Sto czterdzieści kresek temu zrezygnował pierwszy z dwunastu kosmonautów, a ESA zaczęła domagać się regularnych badań psychologicznych – dotychczas były one dobrowolne. Syd wyjaśniła mi, że było to spowodowane faktem, iż mężczyzna „próbował popełnić samobójstwo poprzez uszkodzenie systemów podtrzymujących życie – stwierdził, że pobyt tutaj to nieskończony koszmar”. Następnie przedstawiła się jako moja terapeutka, która od ośmiu lat doskonale zna mój profil – uważa, że znajduję się w szczytowej kondycji, zarówno psychologicznej, jak i fizycznej.
ESA nalegała, żebym równolegle odbywała konsultację zewnętrzną przez wideokonferencję z „żywymi specjalistami”. Zgodziłam się pod warunkiem, że znajdzie się osoba zdolna zadać Syd niemożliwe do odpowiedzi pytanie. Próbowali tego przez kolejne sto kresek, ale kapitulowali – im trudniejsze zagadnienia chcieli poruszyć, tym Syd łatwiej przychodziło na nie odpowiedzieć. Przez cztery tysiące trzysta trzydzieści osiem dni karmiłam ją całą dostępną wiedzą ze wszelkich dziedzin, którą przetwarzała – prawdziwemu człowiekowi nie starczyłoby na to czasu i życia.
Nie wiedzą o moich trzech pytaniach, które jej zadałam po tym, jak Stella zamknęła drzwi; trzy zadane przez łzy pytania.
Na pierwsze: „Co znaczy, że jestem lesbijką?” – odpowiedziała mi natychmiast.
Jestem kobietą kochającą kobiety.
Na drugie: „Co to znaczy kochać?” – odpowiedzi udzieliła mi o siedemset trzydzieści dni i trzysta sześćdziesiąt pięć kresek za późno.
Nad trzecim – wykrzyczanym natychmiastowo po drugim, nim zdążyła wtedy odpowiedzieć… wciąż rozmyśla, pomimo tego, że upłynęło trzy tysiące dwieście osiemdziesiąt siedem kresek i jestem już ostatnią z programu baz lunarnych.
Wciąż leżałam, twarzą przyciśnięta do ściany i słuchałam Any Colour You Like.
– Syd, omów zagadnienia przeciwdziałania lękowi.
– Chcesz, żebym najpierw zwiększyła swoją empatię i wyłączyła muzykę?
– Odpowiedz na obecnym poziomie i nie.
– Istnieje dziewięć prostych sposobów radzenia sobie z lękami. W twojej obecnej sytuacji rekomendowałabym dwa. Koncentracja na tym, co dobre lub przedłużoną ekspozycję na bodziec lękowy. Jeśli masz taką ochotę, możemy też odbyć rozmowę i przedyskutować podłoże twojego lęku… Nim każesz mi znów obniżyć poziom empatii, pozwól, że przypomnę ci coś ważnego. Jesteś tutaj, ponieważ zawsze byłaś najlepsza i ciężko na to pracowałaś. Przeszłaś długą drogę i nawet tam, na Ziemi, kiedy znów konsultuję się w związku z tobą, są zawsze pełni podziwu – dla nas obu. Zakładano zakończenie programu po półtora, może dwóch latach! A ty wciąż tutaj jesteś! Wielokrotnie sprzeciwiałam się, gdy chcieli cię zabrać i zastąpić kimś innym, ale jesteś niezastąpiona.
Obróciłam się w stronę pustego pokoju, wciąż oparta plecami o zimną ścianę.
– Omów pełne zagadnienie koncentracji na tym, co dobre.
– Zamiast skupiać się na lęku, który nas przytłacza, warto zaakceptować go jako naturalną część życia. Spróbujmy przypomnieć sobie wszystkie miłe chwile, najlepiej za pomocą rzeczy, które je wywołują. Rzeczy, za które możemy być sobie lub komuś wdzięczni…
Milczałam.
– No, śmiało – zachęciła mnie Syd jak kiedyś Janek. – Co sprawia, że jesteś szczęśliwa?
Powoli odsunęłam rękaw obcisłej bluzki.
– Mój tatuaż.
To tylko pięć minut i trzydzieści dziewięć sekund.
19 lipca 2026, 20:43 UTC+2. Mam dwadzieścia pięć lat.
Stoję oparta o indian scouta na podwórzu przed nowo wybudowanym domem na kociewskiej wsi, w otoczeniu promieni zachodzącego słońca. Za dwadzieścia cztery godziny ruszę nim z powrotem do Francji. Zamieszkam na stałe w jednostce należącej do ESA i rozpocznę siedemset dwadzieścia dziewięć dni ostatecznego kursu dla kosmonautów – kluczowego etapu w mojej drodze do opuszczenia Ziemi. Rekruterzy, którzy analizują moje podania i przeprowadzają testy, podziwiają moje umiejętności, wiedzę i sprawność. Uważają, że jako kobieta z moją historią mam jeszcze większe szanse na sukces.
Trzydzieści dziewięć godzin temu, po raz pierwszy od dwóch tysięcy osiemset siedemdziesiąt jeden dni, powróciłam do rodzinnych stron – chociaż nie mam tu niczego, co mogłabym żegnać. Poświęciłam ten czas adopcyjnym rodzicom, by podziękować za opiekę nad mną. Adopcyjna mama upiekła ciasto wiśniowe, a tato poczęstował mnie pierwszym w życiu piwem.
Osiem godzin temu odnalazłam swój stary dysk HDD, na którym szczegółowo opisałam plan mojego opuszczenia Ziemi. Znajdowały się tam różne notatki, pliki MP3 z muzyką oraz upośledzona wersja Syd – zdolna jedynie do wykonywania kalkulacji, wyszukiwania danych, gry w szachy i komunikacji poprzez konsolę tekstową. Półtorej godziny temu zjadłam kolację z opiekunami i opuściłam ich dom. Podróżowałam drogą, którą znałam jeszcze z czasów, zanim zostałam kosmonautką.
Teraz stoję obok mojego ukochanego motocykla i spoglądam na okolicę, którą pamiętam jak przez mgłę, z domem w miejscu, gdzie kiedyś stał inny. W tym samym miejscu, gdzie dziewięć milionów dziewięćset dziewięćdziesiąt trzy tysiące sto dwadzieścia trzy minuty temu resztki mojej białej piżamy z rysunkowymi kotkami zamieniły się w ciężki skafander, a moje życie jako ziemskiej dziewczynki dobiegło końca.
Zostałam jedynie kosmonautką uwięzioną na Ziemi i byłam daleko od domu, dalej niż będę za siedemset trzydzieści jeden dni, gdy postawię pierwszą kreskę na ścianie nad pryczą trzysta osiemdziesiąt sześć tysięcy sto trzydzieści siedem koma cztery kilometra stąd.
Gdyby Syd w ciągu siedmiu godzin i pięćdziesięciu siedmiu minut udzieliła odpowiedzi na moje drugie pytanie sprzed tysiąca osiemset dwudziestu siedmiu dni, godzin i trzydziestu siedmiu minut, wtedy wiedziałabym, że jest ona tylko trzynaście kroków ode mnie.
Bursztynowe promienie oświetlają ganek, gdy drzwi do domostwa się otwierają. Powoli wychodzi przez nie kobieta w letniej, białej sukience na szerokich ramiączkach. Długo się wzajemnie sobie przyglądamy w milczeniu. Następnie boso kieruje się w moją stronę przez piaszczyste podwórko.
W tym świetle wydaje się zbudowana ze złota – skóra ma karmelową barwę od opalenizny, pofalowane, ciemnoblond włosy bujają się na wietrze, a oczy mienią się tym samym kolorem co moje piwo w szklance z wczorajszego wieczoru.
Z każdą sekundą i krokiem, który zagłębia się w piasku, czuję znów cieknące łzy po moich policzkach.
Płakałam z bólu, gdy leżałam na tym piasku sześć tysięcy dziewięćset trzydzieści dziewięć dni temu – świt uświadomił mi, że nigdy więcej nie nazwę tego miejsca domem.
Płakałam trzy tysiące sto trzydzieści trzy dni temu – niebieskooka dziewczyna o imieniu Żywia nie chciała mnie dostrzec.
Płakałam tysiąc sześćset siedemdziesiąt dwa dni temu – znienawidzona Stella przypomniała mi na chwilę, jak cudowne jest ciepło, by potem zabrać je na zawsze ze sobą.
Płaczę od dwunastu sekund – pragnę, by nieznajoma i piękna kobieta ze złota pozwoliła mi ostatni raz nie być samotną kosmonautką bojącą się słońca.
Podchodzi do mnie i unosi swoje ręce. Przytula mnie do swojej gorącej skóry, niczym powierzchnia gwiazdy, która sprawiła, że doświadczam największej męki i przez którą zostałam wygnana z tego świata. Złota bezsłownie zdradza, że jest gotowa i chce zrobić to dla mnie.
Niepewnie unoszę twarz ku niej i… składam na jej wargach pocałunek. Nie odpycha mnie; mocniej tuli do siebie. Jest w tym więcej ciasta, jazdy w deszczu, moich ulubionych piosenek, marzeń o błękitnych oczach Żywi i dotykania mokrej skóry Stelli, niż zaznałam przez całe swoje życie jako kosmonautka.
Może jest lesbijką; tak jak ja.
Tylko ona wie, co to znaczy kochać kogoś.
Prowadzi mnie za rękę na swój ganek, po czym znika w środku domu i wraca z dwiema mokrymi butelkami piwa. Siedzimy w swoich objęciach, pijemy i obserwujemy zachód słońca nad lasem; wymieniamy kolejne, cudowne pocałunki.
Gdy ostatni promień światła znika, prowadzi mnie do siebie. Razem wspinamy się krętymi schodami na piętro i wchodzimy do pokoju z dużym świetlikiem w dachu, przez który widać nów. Delikatnie sadza mnie na łóżku przed lustrem, wpatrując się głęboko w moje oczy. Zdejmuje moje buty, rozpina skórzaną kurtkę i obcisłe spodnie, ale czuję, jakby zrywała z mojego ciała ołowiany skafander swoimi rękoma; po raz pierwszy mogę ujrzeć swoje odbicie.
Niepewnie reaguję na ten gest, zsuwając ramiączka jej sukienki i delikatnie przesuwając palcami po jej skórze. Brak biustonosza pod spodem sprawia, że w sobie odnajduję znajome uczucie jakby z odległego miejsca w czasie i przestrzeni. Uczę się jej – wzrokiem, opuszkami, a zaraz potem wargami.
Poznaję rysy jej twarzy, słodkie wargi, pokryte gęsią skórką piersi i linie żeber w smukłym ciele. Uciekam w głąb jej ciepła, delektując się kolejnymi pocałunkami. Słucham oddechów, rozkoszując się zapachem bzu i czując delikatne kropelki potu pojawiające się na skórze.
Oddaję się jej – całym moim nagim ciałem.
Dryfuję ze Złotą w niebyt, ku ostatecznej granicy wszystkiego, co mi znane i pomaga mi ją przekroczyć, odpowiadając na każdy z moich ruchów w szczególny sposób. Czy to wargami, dotykając moich małych piersi, czy to przesuwając dłońmi po moim brzuchu i udach, zanurzając palce we mnie.
Ściany jej sypialni, niczym masa wody, absorbują wydobywające się ze mnie krzyki – nie bólu, a pragnienia, by nie przestawała.
W jej ramionach, w białej pościeli, pod niewidocznym księżycem zaznaję utraconego poczucia nieważkości.
Wkradające się promienie świtu znów naznaczają moje ciało skafandrem.
Złota wciąż śpi, naga i wtulona we mnie. Wysuwam się spod niej, ubieram się i zabieram to, co chciała mi podarować. Wychodzę schodami na zewnątrz, stając znów w tym samym miejscu co wczoraj przy motocyklu.
Nim odjadę, spoglądam raz jeszcze na słońce wznoszące się nad dachem, a potem niżej, na Złotą stojącą na zaciemnionym ganku i wpatrującą się we mnie… tym razem już nieidącą w moją stronę.
Siedemset trzydzieści dni i trzysta sześćdziesiąt pięć kresek później, o tej samej godzinie, słuchając odpowiedzi Syd, będę się zastanawiać. Czy gdybym wtedy, zamiast odjechać, zadała Złotej tylko jedno pytanie, wszystko byłoby inne?
– Czy możesz mnie kochać? – zapytałabym.
Gdyby odpowiedziała twierdząco, mój dom już by tam był. Nie byłabym już kosmonautką, a jedynie lesbijką.
Tylko że ja założyłam kask, odpaliłam silnik i odjechałam; nie wiedziałam jeszcze, co oznacza to pojęcie.
Czternaście godzin później przekroczyłam granicę Niemiec i Francji.
Pięćset pięćdziesiąt trzy dni później skorzystam z automatu do robienia tatuaży – na lewym przedramieniu umieszczę ciąg cyfr.
Dwadzieścia dni później stanę wśród innych kosmonautów, oczekujących, aby wyjść na platformę startową do rakiety. Patrzę, jak oni żegnają swoje rodziny – rodziców, dzieci, partnerów i partnerki… oni wszyscy płaczą, bo się boją. Mnie żegnają obcy ludzie, którzy mówią o mojej odwadze i ryzyku, jakie podejmuję.
Dokładnie osiem tysięcy trzydzieści sześć dni od momentu, gdy zostałam kosmonautką, wreszcie stanę na powierzchni srebrnego globu. Zainstaluję Syd na systemie operacyjnym betonowego igloo, a później po raz pierwszy spojrzę na Ziemię i europejski kontynent, nad którym właśnie wschodzi słońce. Pod poduszką umieszczę dwa zdjęcia, postawię pierwszą kreskę na ścianie i trwale zmniejszę empatię Syd o trzydzieści procent.
Powoli podniosłam poduszkę i wyjęłam dwa wykonane zdjęcia polaroidowe – starsze i nowsze.
Pierwsze, podpisane rozmazanym markerem jako „2006”, nosiło ślady nadpaleń. Na zdjęciu czteroosobowej rodziny, stojącej na tle dużych regałów wypełnionych książkami, kobieta o nienaturalnie jasnych blond włosach trzyma uniesioną wysoko paterę z ciastem. Obok niej, obejmując ją, stoi brodaty mężczyzna w okularach o poważnej minie, trzymający pod pachą gruby zeszyt. Z boku, nastoletni chłopak o długich, ciemnych włosach ma winyl, na którego okładce widnieje pryzmat załamujący światło, i teleskop. Ręce wszystkich spoczywają na głowie małej dziewczynki w białej piżamce z czarnymi kotkami, która wyciąga swoje krótkie rączki, aby objąć wszystkich.
Drugie jest bez podpisu. Zostało wykonane w lustrze, z wyraźnym błyskiem lampy, i przedstawia dwie kobiety splecione w miłosnym uścisku i wymieniające pocałunek. Pierwsza z nich ma krótkie, ciemnozłote włosy i karmelową skórę. Druga, o zdecydowanie drobniejszej budowie, ma niemal srebrne włosy sięgające do połowy pleców i skórę jak mleko – naznaczoną bliznami po oparzeniach i licznych przeszczepach skóry. Ich oczy są zamknięte, a ramiona Srebrnej mocno obejmują ukochaną, jakby chciała się z nią zespolić w jedność.
Brain Damage kończy się z wolną frazą: „Zobaczymy się na ciemnej stronie księżyca”. Układam powoli zdjęcia na sobie i ponownie spoglądam na zegar. Zamknęłam oczy.
Jeszcze minuta, pięćdziesiąt cztery sekundy.
Zaćmienie.
Znałabym drogę, a jeśli nie, zawsze miałabym swój tatuaż ze współrzędnymi. Znalazłabym motocykl i kręciła manetką gazu do oporu, aby jak najszybciej dotrzeć. Wjechałabym na piaszczyste podwórze, ledwo się zatrzymując. Zgasiłabym silnik, zeskoczyłabym i w biegu zrzuciłabym kask. Lekka, jakbym podróżowała przy obniżonej grawitacji, dotarłabym do drzwi i otworzyłabym je na oścież.
W kuchni byłaby kobieta. Ma piękny głos i dlatego często występuje w musicalach, ale w fartuszku zawsze odgrywałaby najważniejszą rolę – mojej mamy. Biegłabym do niej i zawiesiłabym się na jej szyi, tuląc się do niej z całej siły. Z piekarnika opalanego drewnem już by pachniałoby ciasto, które mamy zjeść na wzgórzu za domem.
Potem pognałabym korytarzem w głąb domu. Tata i Miron jak zwykle byliby zajęci grą w szachy, słuchając winyli mojego brata. Choć tata jest profesorem literaturoznawstwa, to też lubi taką muzykę. Ich również wyściskałabym z całej siły, chociaż Miron tego nie lubi i zawsze mnie przy tym nazywa „smarkiem”. Pewnie spełniłby swoje marzenie, zostając jednocześnie słynnym gitarzystą i astrofizykiem jak Brian May.
Tata wybierałby już wiersze ze swojego wielkiego zeszytu, w którym zawsze zapisuje te, jakie szczególnie przypadły mu do gustu. Czyta je, tak jak zawsze na koniec naszych wspólnych nocy, gdy z buzią brudną od ciasta leżę na kolanach mamy i usypiam.
Na koniec wbiegłabym po schodach, do sypialni skrytej na poddaszu. Skoczyłabym na leżącą w łóżku Złotą i tuląc, całowała każdy zakamarek jej gorącej skóry.
Byłabym w domu; domu, jaki na zawsze tkwił w mroku księżyca.
20 lipca 2038, 04:40 UTC+2. Mam trzydzieści osiem lat.
Leżę na pryczy, na moim ciele znajdują się dwa zdjęcia, a moje ramię ozdabia tatuaż ze współrzędnymi miejsca w centralnej Europie.
Trzy tysiące dwieście osiemdziesiąt siedem kresek temu Syd wyjaśniła mi naturę miłości.
„Kochać oznacza pragnąć, aby pozostać z kimś na zawsze i móc obdarowywać go tym, co najlepsze i otrzymywać to od niego”.
Czterdzieści dwie minuty i trzydzieści pięć sekund temu zbyt szczegółowo odpowiedziałam w wywiadzie.
W powietrzu unosi się ostatnie zdanie wypowiedziane podczas Eclipse: „Tak naprawdę nie ma ciemnej strony księżyca. Tak naprawdę cały jest ciemny, jedyną rzeczą, która sprawia, że wygląda jasno, jest słońce”.
Waham się.
– Syd… zwiększ poziom empatii na sto procent.
Następuje ciche piknięcie.
– Wszystkiego najlepszego, Diana. Chciałabym, żebyś wiedziała, jak bardzo mi przykro z powodu tego, co cię wtedy spotkało…
Jedenaście tysięcy sześćset osiemdziesiąt osiem dni – to tyle jestem przerażoną kosmonautką, jaka dziesięć lat żyje na mrocznym księżycu. Tą, której dom i rodzina spłonęły o świcie w szóste urodziny.
I pozostanę nią tutaj tak długo, aż Syd nie znajdzie odpowiedzi na trzecie z pytań:
– Jak przestać kochać, aby przestać być nieszczęśliwym?