Życia cud
22 października 2024
Szacowany czas lektury: 9 min
Poranek przywitał ją tą samą szarością, co zwykle. Kawa ledwo co dźwigała powieki, a śniadanie – bez smaku, nijakie, jakby z dnia na dzień straciło swoją istotę. Przebrnięcie przez typową rutynę sprawiło, że poczuła się bardziej jak maszyna niż człowiek. Wyszarpała się z mieszkania, trzaskając drzwiami za sobą.
Zimny wiatr smagał jej policzki, niosąc ze sobą obietnicę nieuchronnych deszczów. Zmierzała w stronę przystanku, przemierzając zatłoczone chodniki, gdzie twarze ludzi wydawały się martwe. „Doktorat” – słowo, które kiedyś błyszczało w jej wyobraźni jak nieosiągalny szczyt, teraz było ciężarem, brzemieniem, które przygniatało ją do ziemi. Zamiast wymarzonego rozwoju – papierkowa robota, zamiast fascynujących projektów – codzienność pełna biurokratycznych absurdów. Jak to się stało, że marzenie zamieniło się w przekleństwo?
Zatłoczony autobus niemal jej nie wpuszcza, a z każdym krokiem w głąb wnętrza czuje, jak tlen staje się ciężki, lepki. Starsza pani kłóciła się z młodym chłopakiem o miejsce, a ona tylko wywróciła oczami. „Życia cud, kurwa mać” – pomyślała, z ulgą znajdując kąt przy oknie. Patrzyła, jak miasto zlewa się w bezbarwną plamę, a autobus toczy się powoli.
Zbliżała się do uczelni. Kolejne tłumy studentów – pierwszoroczni pełni nadziei i głupiej wiary w to, że życie jest jeszcze przed nimi, starsi – zmęczeni, zniechęceni, zgarbieni pod ciężarem „najlepszych lat życia”. Wbiła twarz w telefon, przeglądając wyniki badań, które i tak niewiele dla niej znaczyły.
I wtedy przyszła wiadomość. „Czy jesteś dziś wolna o 18:00?” zatrzymała oddech. Znów ten klient. Ta druga praca, to upokorzenie, którego się podjęła w trakcie studiów, teraz było jej codziennością. Luksus, którym opłacała swoje życie, ale który odbierał jej coś znacznie cenniejszego – poczucie godności. Westchnęła ciężko.
Odpisała bez zawahania: „Nie ma problemu”. Chwila ciszy, a potem kolejna wiadomość, równie mechaniczna, równie przewidywalna: „Załóż fartuch, uwielbiam, kiedy to robisz”. Zamknęła oczy, opierając głowę o zimną szybę autobusu.
Wykład dla pierwszego roku. Sala pełna młodych, niepewnych twarzy, które uważnie śledziły każde jej słowo, jakby wypowiadała jakieś objawienie. “Zabawne”, pomyślała, “jak szybko ta uwaga zniknie...” Za dwa tygodnie połowa z nich przestanie przychodzić, uznając, że wykłady to strata czasu. Taki cykl – zawsze ten sam. Dobrze, że nie brała tego do siebie.
Po zajęciach przysiadła na chwilę w pokoju asystentek. Z rozmów sączyła się bezbarwna rutyna – każdy temat przeżuty, każda twarz zmęczona. Z czasem wszyscy tutaj wyglądają tak samo. Nic dziwnego. Odbębniła swoje, jak co dzień. Potem grupowe zajęcia – oprowadzenie, pytanie, czy wiedzą coś na temat. Głucha cisza, odpowiedź, którą słyszała zbyt często. „Klasyk”, pomyślała, wzruszając ramionami. Wypuściła ich wcześniej. Nie ma co ich dręczyć.
Powrót do mieszkania przyniósł ulgę. Wreszcie ciepło, własna przestrzeń, chwila oddechu. Krótkie popołudnie spędzone na przygotowaniu obiadu, a potem czekanie. Czekanie, aż się zjawi.
Ruszyła do łazienki, zatrzymując się na chwilę przed lustrem. Odbicie, które patrzyło na nią z drugiej strony, nie zdradzało zmęczenia, przynajmniej nie na pierwszy rzut oka. Miało w sobie coś magnetycznego, coś subtelnego, a jednocześnie intrygującego – klasyczne piękno. Blada, porcelanowa cera, duże zielone oczy otoczone gęstymi rzęsami, pełne usta o naturalnym odcieniu różu, który tylko lekko podkreślała szminka. Rude włosy, lekko falowane, opadały na ramiona w delikatnym, niedbałym szyku, który wyglądał jakby jego uzyskanie wymagało wielu godzin.
Zaczęła lekki makijaż – odrobina podkładu, muśnięcie różu na policzkach, delikatny eyeliner, który nadał spojrzeniu głębi. Wszystko subtelne, stonowane, jakby chciała zaznaczyć swoją obecność, ale nie wykrzykiwać jej światu.
Przeszła do sypialni, czując na sobie ciężar nadchodzącej chwili. Rozebrała się powoli, z namysłem. Ciało zgrabne, wyrzeźbione godzinami na siłowni – zarys mięśni subtelnie podkreślał jej sylwetkę, zachowując delikatną kobiecość. Uśmiechnęła się do siebie, zadowolona z efektów.
Podniosła wzrok i spojrzała na szafę. Z jej wnętrza wyciągnęła biały kitel – ten sam, który za każdym razem wywoływał w niej dziwne, sprzeczne emocje. Co w nim takiego było, że musiała go zakładać? Dlaczego właśnie to odzienie było jego obsesją?
Nie zakładała bielizny. Tylko sam fartuch. Poły materiału otulały jej nagie ciało, a ona spojrzała na siebie jeszcze raz. Idealnie. Perfekcyjnie. Oglądała się w lustrze, dopracowując każdy szczegół. Jak lekarz, który przygotowuje się do obchodu, ale wiedziała, że to nie było jedynie leczenie ciała – to była gra, której zasady były jasno ustalone. Czekała. Cisza w mieszkaniu była gęsta. Jeszcze tylko dzwonek do drzwi, który miał zwiastować jego przybycie.
Wyczekiwany dźwięk rozdarł ciszę mieszkania. Przez chwilę stała nieruchomo, jakby to brzmienie miało jeszcze chwilę oddzielić ją od tego, co miało nastąpić. W końcu podeszła do drzwi i otworzyła je z wymuszonym uśmiechem na twarzy. On wszedł pewnym krokiem, od razu witając ją delikatnym, rutynowym pocałunkiem. Mężczyzna po czterdziestce, z odrobiną siwizny przetykaną w ciemnych włosach. Jego twarz, choć nadal przystojna, nosiła ślady lat, które nieodwracalnie mijały. Na palcu błyszczał pierścionek – symbol czegoś, co dawno przestało mieć dla niego znaczenie. Pusta obietnica, którą złożył kiedyś komuś innemu, teraz była już tylko ozdobą.
Przeszli do salonu, a on poprosił o wodę. Skinęła głową i posłusznie wypełniła polecenie, jakby to był jeden z rytuałów, których nauczyła się przez lata. Kiedy wróciła, zderzyła się z widokiem jego nagiego ciała. Stał tam, uśmiechnięty, pewny siebie, jakby ta scena była częścią dobrze wyreżyserowanego spektaklu. “
– Pani doktor, mam tutaj problem między nogami. – jego słowa brzmiały jak ponury żart, echo tej gry, w którą oboje się wplątali.
Uśmiechnęła się chłodno, powoli klękając przed nim. Oglądała jego członka, jakby naprawdę była lekarzem, który musi podjąć się szczegółowej analizy.
– To trzeba dokładnie zbadać, nie ma pan nic przeciwko? – zapytała udawanym profesjonalizmem. Jej dłoń powoli owinęła się wokół jego penisa. Gładziła go delikatnie, z początku nieśpiesznie, jakby badała każdy fragment jego skóry, uczucie narastające stopniowo, niemal metodycznie. Dłoń poruszała się w powolnych, pewnych ruchach, a skóra pod jej palcami stawała się coraz cieplejsza. Każde pociągnięcie było jak zlepek rutyny, którą znała zbyt dobrze.
Patrzyła na jego twarz, podczas gdy jej palce powoli badały każdy centymetr jego fiuta. Jego oczy były zamknięte, a z ust wydobywały się ciche mruknięcia zadowolenia. Dłoń mężczyzny wylądowała na jej głowie, zaciskając się lekko na jej włosach, masując je, jakby ten gest miał dodać chwili intymności, której tutaj nigdy nie było. Dla niego to było tylko kolejne spotkanie, kolejny raz, kiedy jego fantazje mogły się zrealizować.
Czuła, jak jego penis twardnieje w jej dłoni, jakby jej dotyk miał magiczną moc. Każdy ruch jej palców powodował, że jego ciało stawało się coraz bardziej napięte, a oddech przyspieszał. Penis rósł, powoli nabierając pełnej sztywności pod jej dotykiem, jakby każde muśnięcie dłoni potwierdzało jej kontrolę nad nim.
“Bez ust się nie obejdzie, pani doktor” – jego głos był leniwy, przeciągły, nie otwierał nawet oczu. Słowa spłynęły z jego ust jak coś oczywistego, naturalnego. Zawahała się na moment, jej dłonie wciąż delikatnie gładziły jego członka. Potem, bez słowa, pochyliła się nieco bliżej, usta tuż nad jego skórą. Powoli, jakby sprawdzając teren, dotknęła go wargami, czując jego ciepło. Owinęła usta wokół jego penisa. Z każdą sekundą pozwalała sobie na więcej – usta sunęły w dół, obejmując go głębiej. Język pieścił jego skórę, każdy ruch starannie dopracowany, a wargi zamykały się na nim pewnie, w gładkich, rytmicznych pociągnięciach. Jego ciało drżało delikatnie pod tym dotykiem, a ona słyszała ciche westchnienia, które wydawał – dowody na to, że gra szła zgodnie z jego planem. Wciągała go głębiej, na zmianę unosząc i opuszczając głowę, jednocześnie czując jego dłoń na swoich włosach, jakby kierował jej tempem.
Czas mijał, rozciągając się w nieskończoność, każda sekunda stawała się ciężka, długa – dla niego to była tylko chwila, dla niej wieczność. W końcu usłyszała jego głos, spokojny, władczy, pewny.
– Rozepnij fartuch i połóż się na łóżku – powiedział, a ona, niemal mechanicznie, wykonała to, co kazał.
Spojrzała w dół, na swoje ciało – jej sutki były wyraźnie sterczące, świadectwo podniecenia, które wywoływało w niej mieszankę wstydu i fascynacji. To, co ją podniecało, jednocześnie budziło w niej obrzydzenie. Paradoks, który nieustannie z nią trwał – podniecenie i odraza splątane ze sobą, nierozłączne.
Mężczyzna zakładał prezerwatywę z nonszalancją, jakby robił to odruchowo. Potem zaczął delikatnie drażnić jej wejście, jego palce krążyły wokół jej pochwy, nie śpiesząc się, bawiąc się chwilą. To był moment, który zaczynał budować napięcie w jej ciele, każdy dotyk był jak zapowiedź tego, co miało nadejść.
Wreszcie poczuła go, jak powoli wchodzi w nią. Na początku była tylko świadomość jego obecności, delikatne uczucie rozciągania, a potem… przyjemność. Ciepło, które rozlało się po jej ciele, falujące, jakby ktoś uruchomił mechanizm, który tkwił w niej uśpiony. Jego ruchy były rytmiczne, powolne, a ona czuła, jak jej ciało zaczyna na nie reagować – z początku nieśmiało, potem coraz bardziej intensywnie.
Każde jego pchnięcie wywoływało w niej głęboką falę przyjemności, czuła, jak jej wnętrze pulsuje wokół niego, jak ciepło narasta. Przymknęła oczy, pozwalając sobie na to uczucie – jej oddech stał się szybszy, jej biodra zaczynały poruszać się w odpowiedzi na jego ruchy. Była tam z nim, w tej chwili, w przyjemności, którą niósł każdy jego ruch. Czuła go w sobie całkowicie, jakby na chwilę zapomniała o wszystkim innym – o wstydzie, o tej grze, o tym, co to dla niej znaczyło. Była tylko ona i to uczucie.
– Dobrze ci, pani doktor? Dobry mam sprzęt? – jego głos był przepełniony podnieceniem, a ruchy stawały się coraz szybsze, bardziej nerwowe. Czuła, jak członek twardnieje w niej, jak tempo przyspiesza, każde jego pchnięcie mocniejsze niż poprzednie. Nie minęła chwila, a już zaczął mówić to, co zawsze:
– Powiedz, że się zbliżasz, bo ja jestem blisko. – dopiero co włożył, a już chciał kończyć. Znała ten schemat na pamięć. Teraz musiała udawać.
Z jej ust wyrwało się westchnienie, przesadzone, nienaturalne, ale wystarczająco przekonujące dla niego.
– Oh, jestem blisko… o Boże – powiedziała, tonem na granicy sztucznej ekstazy.
Jej twarz przechodziła w wyraz znany mu przy każdym spotkaniu. – usta rozchylone, wargi wilgotne od ciężkiego oddechu, oczy przymknięte, jakby ledwo mogła utrzymać kontakt z rzeczywistością. Policzki nabierały lekkiego rumieńca, skóra lekko błyszcząca od potu. Język wysunął się nieco, dotykając lekko górnej wargi, jakby to, co działo się w jej wnętrzu, było poza kontrolą. Jej spojrzenie stawało się zamglone, jakby tracąc ostrość pod naporem rzekomej rozkoszy.
To była maska – wyraz, który widział i którego oczekiwał. A ona wiedziała, że to działa.
Udała ostatni jęk rozkoszy, przerysowane westchnienie, które miało być dowodem na to, że mityczne dojście, do którego miał ją doprowadzić, rzeczywiście nastąpiło. Jej ciało spięło się w odpowiedzi na jego ruchy, choć w środku czuła tylko pustkę, której nie potrafiła wypełnić żadna gra.
Zatrzymał się, ledwo łapiąc oddech, po czym szybko wyjął swojego kutasa. Zdjął prezerwatywę z pośpiechem, jakby chciał zamknąć tę scenę jak najszybciej. Jego ręka sprawnie pracowała, przynosząc mu ostateczną ulgę. Z satysfakcją patrzył na nią, gdy kończył, jego sperma spłynęła na jej piersi, jakby to było dopełnienie tego absurdalnego spektaklu.
Leżała tam, patrząc na sufit, czując ciepło jego nasienia na swojej skórze. I tak się działo – dzień po dniu, scena po scenie. Życia cud.