Wiedźma
2 lutego 2022
Szacowany czas lektury: 23 min
Śnieżyca przetoczyła się na drugą stronę gór i zrobiło się trochę jaśniej. Słońce zaszło już za grzbietem, ale niebo było jeszcze rozświetlone jego blaskiem. Wiatr pędził strzępy chmur, niczym poszarpane latawce. W dolinie zaległ już jednak cień i wtedy Adam zauważył kolorowe światło, które zapaliło się gdzieś w oddali. Spomiędzy drzew wiatr wywiał smużkę dymu, a więc w dole była jakaś ludzka siedziba. Podniósł się spod korzeni rozłożystej jodły, pod którą schronił się przed kolejnym atakiem burzy śnieżnej i otrzepał z białego pyłu. Serce zaczęło mu mocniej bić, a umysł napełniła jasność. Gdzieś tam, nieopodal byli ludzie, a więc był uratowany…
Wyciągnął smartfona i spojrzał na zegarek. Dochodziła szesnasta. Zasięgu dalej nie było, ale przyszły słowackie esemesy, a więc musiał się w międzyczasie zalogować do ich sieci. Zszedł na drugą stronę granicy, tego był pewien.
Rano, kiedy wyruszył na nartach ze schroniska, pogoda już nie zapowiadała się najlepiej. Wiało i po niebie przetaczały się ciemne chmury. Ale uparcie wyszedł w góry. Kiedy jednak przemierzał rozległe połoniny, rozpętało się istne piekło. Wiatr o sile orkanu chłostał gęstym śniegiem i poniewierał nim niczym szmacianą lalką. Zdjął go strach. Widoczność spadła do zera i zaczął zjeżdżać w dół na oślep, byle dotrzeć do drzew, które dałyby mu osłonę. Niżej był stary las, w którym znalazł chwilę wytchnienia. Nie natknął się jednak na żadną ścieżkę, nawet choćby na ślad jakiegoś duktu, który wskazałby mu drogę. Zalesione zbocze opadało bardzo stromo w dół i pełne było fantastycznie poskręcanych pni, wykrotów i skalnych wychodni, które bardzo ciężko było pokonać na nartach. Zsuwał się po urwistych stromiznach na czuja, aż spadł z niewidocznego z góry skalnego występu. Od upadku rozleciały się wiązania jego nart, które od tej chwili stały się bezużyteczne. Chciał wezwać pomoc, ale nie było w telefonie zasięgu. Porzucił więc narty i ruszył na nogach, przewracając się w zaspach i zsuwając po stromych stokach. Tak dotarł na skraj rozległych pustych przestrzeni, gdzie znów uderzyła śnieżyca. Nie wiedział, gdzie jest. Dookoła rozciągało się obce i złowrogie pustkowie. Serce waliło w nim z przerażenia jak szalone. Wydobył z portfela tabletkę alprazolamu, którą nosił ze sobą na czarną godzinę, przepił ją herbatą z termosu i zagrzebał się pod korzeniami ogromnej jodły, żeby przeczekać szkwał. Po chwili przyszło ukojenie. Śnieżyca też minęła. Zdrzemnął się…
Zaczął się trząść z zimna, ale miał jeszcze w termosie resztkę herbaty. Napił się jej i ruszył pełen nadziei w kierunku ludzkich siedzib. Wskazujące mu kierunek światło, połyskiwało niczym opal raz czerwienią, raz żółcią, a raz fioletem.
Wszedł między drzewa i chwilę potem zsunął się ze skarpy, tłukąc się o wystające korzenie. Usłyszał szczekanie i nagle rzuciły się na niego dwa ogromne psy, szare i wychudzone niczym wilki. Poczuł ich śmierdzący oddech i kąśliwe szarpnięcia wielkich kłów.
– Spokój, zostaw! – usłyszał kobiecy głos.
Psy cofnęły się, a zza nich wyłoniła się ciemna postać, okutana w długie futro, z kapturem na głowie.
– Wynocha diabły jedne! – przegoniła je kijem, stając nad Adamem – Żyje pan? – opuściła kaptur i wyciągnęła do niego dłoń.
Spod kruczoczarnych związanych w długi warkocz włosów, spoglądały na niego ciemne, świdrujące oczy. Jej surowy wyraz twarzy podkreślał ostry nos i podłużne bruzdy.
– Zgubiłem drogę. – odparł zawstydzony.
– Zmierzcha już. Dalej pan dziś nie pójdzie. – rzekła, pomagając mu, obolałemu wstać. – Ależ pan wygląda, jakby pan z wojny wrócił.
– To pani psy…
– Przepraszam za nie. To dzikie diabły, ale tu na odludziu są moimi aniołami stróżami.
Zarzuciła kaptur i ruszyła wydeptaną w głębokim śniegu dróżką, prowadząc go do furtki w drewnianym płocie. Adam, słaniając się na na nogach, poczłapał za nią w kierunku niedużego, drewnianego domu. Było już całkiem ciemno. Widoczny z daleka blask, wydobywał się z dużej werandy, zwieńczonej trójkątnym szczytem. Weranda w całości zabudowana była kolorowymi szybkami, z których każda szybka była innej barwy i przechodzące przez nie światło dawało efekt witraża. Kobieta otworzyła drzwi prowadzące do jasnego wnętrza, z którego buchnęło przyjemne ciepło. Ganek pełnił funkcję małej oranżerii. Wewnątrz, mimo środka zimy, bujnie rosły różne rośliny. Rozejrzał się wokół. Na ziemi dojrzewały jakieś dyniowate owoce, wyżej pięły się zielone strączki, wysokie zioła i kwiaty sięgały pasa, a ponad nie swe szerokie, siedmiopalczaste liście rozpościerały dorodne konopie.
Przez kolejne drzwi weszli do izby, przypominającej kurną chatę ze skansenu.
W piecu buzował ogień, na wielkiej blasze bulgotał cały rząd garczków. Wszędzie po kątach suszyły się zioła. Pachniało starym drewnem, suszem i stęchlizną. Było duszno i gorąco, i Adam nareszcie poczuł, że topnieje.
– Gdzie to taki śliczny, młody chłopak samotnie błądzi po górach. – zagadnęła Adama, kiedy się rozpłaszczyli.
Adam nie był młody. Był już dobrze po trzydziestce, ale z pewnością był o wiele młodszy od niej. Kobieta, która na pierwszy rzut oka wydała mu się wysoką, kościstą traperką z filmów o Alasce, okazała się być niższa o głowę i stwierdził, że jest chyba kimś w rodzaju zielarki.
Na drewnianym stoliku po chwili pojawił się talerz gorącej zupy, którą pożarł łapczywie, parząc sobie język. Tymczasem gospodyni przyniosła flaszkę jakiejś zielonej nalewki, z której upuściła kilka kropel na gazik i zbliżyła się do Adama.
– Zapiecze – ostrzegła i przyłożyła mu gazik do twarzy.
Zapiekło, aż Adam syknął.
– Zadrapały pana tylko – wyjaśniła, kończąc przemywać rany.
Nie odłożyła jednak butelki, tylko nalała mu do kubka, dopełniając wrzątkiem i słodząc łyżką miodu.
– Proszę się nie bać – uspokajała, widząc jego wahanie – Własnej roboty, bimberek! – zarechotała – Rozgrzeje pana.
Adam napił się. Był słodko, ziołowo, gorąco i bardzo mocno. Zapachniało anyżem i koprem, zagorzkniało piołunem i zakręciło się mu w głowie.
– Lepiej się pan już czuje? – dopytywała – Bo ja jeszcze muszę pójść do zwierząt. – wyjaśniła, zarzucając na siebie kożuch. – Proszę się rozgościć, ja zaraz wrócę – dodała i wyszła, skrzypiąc drzwiami.
Adam rozejrzał się po izbie, nie mogąc ochłonąć z wrażenia, że wszystko tak szczęśliwie się skończyło. Krew rozgrzała się w jego żyłach i zrobiło mu się błogo. Uśmiechnął się na myśl, że do pełni szczęścia zabrakło mu tylko, żeby jeszcze trafił na młodą i atrakcyjną gospodynię… Rozmarzył się i dopiero wtedy dostrzegł zwisającą nad nim wielką sowę, która wpatrywała się w niego wielkimi, sowimi oczyma. Była oczywiście wypchana, ale przeląkł się w pierwszej chwili na jej widok.
Dopił gorący grog i spróbował poukładać sobie w głowie wydarzenia ostatnich godzin.
*
Zima w mieście tego roku była zupełnie bezśnieżna. Zresztą jak niemal każda z zim w ostatnich latach. Miasto zamiast bieli pokryła szara, brudna wilgoć, a mokre powietrze wypełniał dający się kroić nożem zgiełk. Kiedy Adam wracał z pracy, robiło się już ciemno, zimno i pusto.
Wracając, usłyszał jednak w radiu, że gdzieś na południu spadły w ostatnich dniach katastrofalne wręcz opady śniegu. Wiele wiosek podobno zostało wręcz odciętych od świata. Adam zamknął oczy i wyobraził sobie, że jedzie na nartach po nietkniętym śladem człowieka białym puchu, przed nim rozciąga się daleki górski horyzont, a ostre słońce pieści jego twarz. Kiedy wrócił do mieszkania, napisał do kadrowej maila z prośbą o urlop, spakował plecak, turystyczne narty i skoro świt wsiadł do jadącego w stronę gór pociągu.
Góry przywitały Adama słońcem i mroźnym powietrzem. Pociąg mijał kolejne miejscowości, aż w końcu utknął gdzieś w głębokiej dolinie. Podobno szlak dalej był nieprzejezdny. Zaspy za oknami wagonu wznosiły się na wysokość dwóch metrów. Rozłożyste świerki uginały się pod białymi poduchami. Adam nie zamierzał czekać na decyzję kierownictwa pociągu. Wysiadł z wagonu, zapiął narty i ruszył przed siebie.
Górskie schronisko, do którego dotarł, wyglądało niczym wojenne okopy. Czapa śniegu przykrywająca stromy dach, łączyła się z gigantycznymi zaspami wokół budynku w jedną masę. Po wykutych w lodzie stopniach schodziło się w dół do drzwi, a wzdłuż okien prowadził tunel, którym można było przejść na znajdujący się po drugiej stronie słoneczny taras, który ktoś nie bez wielkiego pewnie trudu odgarnął. Do słońca, z okapów zwisały ogromne, dwumetrowe sople, przypominające wyglądem kościelne organy.
Przy jednej z ław Adam oparł narty i poszedł do bufetu zamówić sobie grzane piwo. W ciasnym, wyłożonym boazerią wnętrzu, nieznośnie śmierdziało przypalonym bigosem. Wziął więc od bufetowej tylko kufel gorącego piwa z malinami i wrócił na słoneczny taras. Odgarnął szron z drewnianej ławy, na której postawił kufel i wyciągnął kilka batonów energetycznych, oraz mapę. Gorące, słodkie piwo rozleniwiło go zupełnie.
Z zamyślenia wyrwały go nagle kobiece piski i śmiechy. Przez taras przebiegły trzy dziewczyny, rozebrane od strojów kąpielowych i jedna za drugą wskoczyły w rozciągające się poza balustradami tarasu śnieżne zaspy. Adam, przecierając ze zdumienia oczy, patrzył jak półnago taplają się w śniegu, niczym w spienionych falach, przy plaży jednej z rajskich wysp. Owszem miały na sobie buty i wysokie wełniane podkolanówki, także kolorowe czapki, ale poza tym tylko stroje kąpielowe. Różne odmiany morsowania zrobiły się ostatnio bardzo popularne, więc nie dziwił się temu. Niezwykły był po prostu widok roznegliżowanych na śniegu kobiecych ciał. Wysoka blondyna z długim warkoczem i wytatuowanymi ramionami wyglądała na prowodyrkę. Miała z pewnością silikonowy biust, który z trudem skrywało skąpe bikini w jarzących barwach. Drugą o dziwo była murzynka. Jej ciało o barwie mlecznej czekolady było doskonale wyrzeźbione, niczym u lekkoatletki. Ostatnia z dziewczyn wyróżniała się nieco obfitszą sylwetką. Nie przeszkadzało jej to jednak wcisnąć się w kusy kostium, nie zakrywający prawie niczego. Kiedy niczym wariatka podskakiwała i tarzała się w śniegu, Adam miał wrażenie, że jej biust lada chwila wyskoczy z miseczek. O dziwo to właśnie od niej nie mógł oderwać oczu, jakby właśnie czekał, aż niesforny cycek wyłoni się specjalnie dla niego. Poczuł, że to właśnie na jej widok, nie murzynki i nie silikonowej blondi zaostrzają się jego zmysły i buzująca krew wypełnia uśpione zakamarki jego ciała.
Zabawa na śniegu trwała ledwie kilka minut. Był ich jedynym obserwatorem, dlatego wracając, pomachały mu zalotnie. Pomyślał, że z pewnością tu nocują i postanowił też zatrzymać się na noc.
Znalazł się dla niego wolny pokój, zabrał więc swoje graty i rozlokował się w surowej klitce na poddaszu. Ogarnął się z grubsza i zszedł do bufetu, żeby zjeść jakiś późny obiad.
Przy ławie w kącie rozpoznał trzy dziewczyny. Siedziały jednak w towarzystwie trzech facetów. Ten widok pozbawił go zupełnie apetytu, ale mimo tego zamówił placki po węgiersku i usiadł w drugim kącie sali. Z zazdrością spoglądał ukradkiem na rudą dziewczynę, tę o bujnych kształtach, wesoło trajkoczącą z miśkowatym facetem o długiej, szpakowatej brodzie drwala. Placek był gumowaty, a gulasz zimny i z trudem dobrnął do połowy dania, po czym odstawił niedojedzony talerz do okienka na zwrot naczyń i niezadowolony ze swojej decyzji poczłapał do pokoju. Warunki były tam spartańskie, jak to w schronisku. Klitka była wręcz klaustrofobiczna, brakowało łazienki i aneksu kuchennego, ale po to tu przecież przyjechał, żeby nacieszyć się zimą i górami.
Próbował czytać, ale coś zaczęło go rozpraszać. Coś zgrzytało i stukało, nie wiedział, czy za ścianą, czy pod łóżkiem, czy na korytarzu. To nie była sprzątaczka, ani krople wody, raczej coś jak gryzonie myszkujące za boazerią. Kiedy jednak spoza tych dziwnych odgłosów przedarł się głośny kobiecy jęk, wszystko zrozumiał. Nagle zupełnie przestały go obchodzić narciarskie przygody i bezkresne zimowe góry. Coś w nim pękło i rozsypało się po podłodze, a pozbawiona skorupy ochronnej wyobraźnia zaczęła wyczarowywać obrazy tej rudej dziewczyny. Zobaczył jej duże, nagie piersi tłamszone dłońmi tego brodacza, jego język śliniący jej sutki i białe, tłuste dupsko poruszające się rytmicznie między jej rozchylonymi kolanami.
Rzucił książką w bezsilnym gniewie i zerwał się z pryczy. Poczuł, że potrzebuje zimnego prysznica. Porwał więc ręcznik i wyszedł z pokoju na poszukiwanie łazienek. Kiedy schodził po schodach, schronisko wydało się mu już absolutnie ciche i uśpione. Może to jednak nie jęczała ruda? Z większym prawdopodobieństwem bzykać się mogła blondyna z silikonami. Była z takim wysokim łysym mięśniakiem, a tacy ludzie, jak pomyślał, nie odpuszczają sobie seksu. Murzynki, która siedziała ze starszym chyba od niej drugie tyle tatuśkiem, nie potrafił sobie wcale wyobrazić w łóżku.
Prysznice były puste i ciche. Rozebrał się i wszedł do jednej z kabin. Puścił wodę i wtedy usłyszał kroki. Kroki bosych stóp na mokrej podłodze.
“Przepraszam. Czy można?” – usłyszał czyjś głos, po czym drgnęła ceratowa kotara.
Zamarł. Po drugiej strony kotary stała Ruda. Uśmiechając się, zdjęła biały szlafrok i zupełnie goła wsunęła się do jego kabiny, zasuwając zasłonę. Strumienie wody spłynęły na jej kręcone włosy, prostując ich splot i popłynęły dalej na jej duże piersi, sterczące szeroko na boki jasnymi brodawkami. Poczuł, jak coś w nim tężeje gdzieś poniżej splotu słonecznego. Coś pęczniało i rosło niczym balonik, z którego animatorki dziecięcych zabaw robią dmuchane zwierzątka. Coś pompowało ten balon bez ustanku, nie zastanawiając się nad jego wytrzymałością, aż jak się tego można było spodziewać, balonik w kształcie długiego makarona pękł z hukiem. Adam otworzył oczy i otrząsnął się z majaków. Był sam. Woda lała mu się po głowie, po brzuchu i nogach…
*
Skrzypnęły drzwi i do izby weszła okutana w futra młoda dziewczyna. Mogła mieć najwyżej piętnaście lat, ale z twarzy, włosów i postury bardzo przypominała zielarkę. Domyślił się, że to pewnie jej córka. Rozpłaszczyła się i bez słów wyciągnęła z kąta drewnianą balię, do której zaczęła nalewać wrzątek ze stojących na piecu garczków. Następnie sypnęła do wody garść suszu, który po zamieszaniu zapienił się jak w prawdziwej wannie.
– Przygotowałam panu kąpiel – rzekła grzecznie.
Spojrzał na nią zaskoczony, ale posłusznie rozebrał się i zanurzył w gorącej kąpieli. Zapachniało lawendą, macierzanką i szałwią. Głównie szałwią, od której aż zakręciło mu w nosie. Dziewczyna wzięła mydło i zaczęła myć mu kark, ramiona i plecy. Jej buzia, niemal dziecięca, a jednak na swój sposób dojrzała, była niczym wygładzona w fotoszopie kopia twarzy starej. Przymknął oczy, tak było mu dobrze. Pomyślał, że do pełni szczęścia brakuje mu chyba tylko, żeby się rozebrała i wykąpała razem z nim. Szybko jednak odpędził takie myśli, żeby nie zauważyła zawstydzającego go podniecenia
Gdy podniósł oczy, dziewczyny nie było już obok. Ścieliła stojące na końcu izby łóżko. Wykorzystał to, że nie patrzy w jego stronę, wyskoczył z balii i szybko się ubrał.
– Posłanie gotowe. – zwróciła się do niego, gdy skończyła ścielić.
W chacie znajdowało się tylko jedno, bynajmniej nie królewskie łóżko. Spojrzał na nią zaskoczony.
– A twoja mama? – spytał – Gdzie będziecie spały?
– Proszę się o to nie martwić – odparła nad wyraz dorosłym głosem. W jej oczach była siła sugestii, która nie uznawała sprzeciwu. – Musi się pan wyspać, żeby mieć jutro siłę wrócić.
– Dziękuję – odparł i posłusznie usiadł na łóżku.
Schował nogi pod pierzynę, ale pościel była zimna, jakby świeżo przyniesiona z pola.
– Jak masz na imię? – spytał
– Melisa.
– A ja Adam. – przedstawił się.
Krzątała się chwilę po izbie, a gdy kolejny raz na nią spojrzał, stała przy balii z kąpielą. Z niedowierzaniem dostrzegł, że zaczęła się rozbierać. Po chwili była już tylko w bieliźnie i nawet nie spojrzawszy w jego stronę, rozpinała biustonosz. Widział jej drobne plecy i wąską talię, ale kiedy zsunęła majteczki zauważył, że jej pośladki były już kobieco dojrzałe. W jego głowie znów zawirowało podniecenie i gdy tak ukradkiem patrzył jak naga wchodzi do tej samej kąpieli, z której wyszedł, jego ręka instynktownie zacisnęła się w kroku. Dziewczyna zniknęła tam jednak na całą wieczność i oczy zaczęły mu same się zamykać.
Zbudził go chrzęst siennika. W izbie było już zupełnie ciemno. Na krawędzi łóżka zobaczył Melisę, rozczesującą pachnące kąpielą włosy. Była zupełnie naga i czuć było zapach jej młodego ciała. Po chwili wślizgnęła się pod pierzynę i odwróciła do niego plecami.
– Możesz się przytulić. – szepnęła, nie odwracając głowy – Będzie nam razem cieplej spać.
Przysunął się bliżej, aż poczuł jej ciało. Jej plecy były zimne i gdy dotknął krągłości jej biodra, poczuł chropowatą gęsią skórkę. Wzięła jednak stamtąd jego dłoń i położyła ją sobie na piersi. Pod palcami poczuł drobny, ale twardy pączek róży. Poczuł jak cały tężeje w kroku. Co ciekawe wydało mu się, że wraz z jego pęczniejącą męskością, pączek w jego dłoni też zaczął rosnąć, dojrzewać, rozchylać jego palce. Nachylił się nad nią, żeby się lepiej przyjrzeć. Nie zauważył przedtem, że ma tak bujnie rozwinięty biust. Dwie idealnie kształtne półkule, pomiędzy które wciskał się stalowy wisior w kształcie sierpa, wieńczyły niczym wisienka na babeczce jasne brodawki w kolorze płatków róż. Patrzył na nie jak zahipnotyzowany. Nie potrafił się oprzeć i przyłożył do nich usta. Zaczął je delikatnie ssać i wtedy wydarzyło się coś niezwykłego. Z sutka zaczęła się sączyć słodkawa ciecz. Spłoszony podniósł wzrok, rzucając w jej stronę pytające spojrzenie.
Zaśmiała się krótko
– Nie przerywaj. To bardzo przyjemne – odparła.
Jej piersi, unoszone podnieconym oddechem, pachniały wanilią. Słodkie niczym śmietanka mleko sączyło się z brodawek, z coraz większą obfitością, rozlewając się po jej ciele. Zaczął łapczywie zlizywać je z jej żeber, spijać z wypełnionego po brzegi pępka, i dalej w dół, aż dotarł do pokrytej ledwie dziewczęcym meszkiem kobiecości. Objął ją wargami, aż westchnęła głośno. Smaki cynamonu i goździków słodko zapiekły go na języku, rozpalając zmysły. Nie panował już nad sobą. Leżał między jej szeroko rozłożonymi nogami i wystarczyło opuścić szorty, żeby ją posiąść. Utknął jednak gdzieś w przedsionku. Nie mogła być karmiącą matką. Była dziewicą!
– Mocniej! – szepnęła.
W rozedrganym podnieceniu pchnął biodra, aż opór ustąpił. Krzyknęła z bólu, głośno, ale krótko. Przestraszył się, że stara zielarka mogla usłyszeć krzyk córki. Nie pamiętał już, jak to jest z kobietą. Nie pamiętał nawet, czy w ogóle, kiedykolwiek był z kobietą… Dwa, trzy ruchy wystarczyły, żeby skończył.
Zadrżało powietrze, coś jakby podmuch wiatru przetoczył się nad ich ciałami. Podniósł wzrok. To tylko sowa zbudzona krzykiem Melisy przefrunęła znad stołu na wystającą ze ściany nad łóżkiem gałąź. Patrzyła na Adama swymi dużymi, mądrymi oczami. Z tym widokiem Adam zapadł w sen.
*
Kiedy się obudził, było już jasno. Głowa pulsowała mu bólem, jakim tylko może boleć poranny kac. Bał się otworzyć oczy na myśl o wspomnieniach zeszłego dnia. Najchętniej chciałby chyba po prostu znaleźć się w swoim własnym łóżku, a nie w schronisku, ani w chatce zielarki. Wciągnął nozdrzami powietrze, ale poczuł tylko kwaśną woń potu i skwaszonego mleka. Mało go nie zemdliło. O magicznych zapachach wieczoru nie było w powietrzu ani śladu. Czy był tam, gdzie jak pamiętał, położył się do snu?
Uchylił powiekę. Przez okno sączył się seledynowy blask poranka, malując chłodnym światłem surowe wnętrze izby: drewniany stół, kaflowy piec, i całe stosy suszonych roślin zwisających spod sufitu. Odetchnął z ulgą. A więc nie zwariował. Przeżył burzę i znalazł schronienie w chacie zielarki. Przesunął się ostrożnie, dotykając stopą nagiej kobiecej nogi. Wszystko było tak, jak miało być. Podniósł się na łokciu i spojrzał na drugą stronę łóżka. Na poduszce leżały rozrzucone w nieładzie długie czarne włosy. Skulona naga postać spała odwrócona do niego plecami. Uchylił rąbka pierzyny. Mignęły mu szczupłe plecy i szerokie pośladki. Wytężył wzrok, przecierając powiekami zalegający mu na oczach śluz. Czerstwe, pomięte długimi bruzdami ciało nie mogło jednak należeć do nastolatki. Zakrył je szybko pierzyną. Obok niego leżała nago jej matka…
Najciszej jak potrafił, byle jej nie obudzić, zwlókł się z łóżka. Ogarnął go nieznośny chłód. Piec pewnie wygasł i izba szybko się wychłodziła. Zarzucił polar i na palcach podszedł do pieca. Pod drzwiczkami paleniska leżała sterta starannie pociosanych drew. Na blasze leżały zapałki, postanowił więc, że rozpali ogień. Nakładł drewna do paleniska, a na rozpałkę zerwał ze sznurka wiązkę jakiegoś suszu. Buchnął płomień, zapachniało kadzidlanie, ale ogień nie chwycił drewna. Spróbował jeszcze raz, ale znowu bez efektu.
Wtedy usłyszał kroki gołych stóp, a po chwili kobieta w długim wełnianym szlafroku przykucnęła obok niego. Wzięła z jego rąk osmoloną wiązankę, podpaliła końcówkę, a gdy ogień dobrze zapłonął, zbliżyła go do paleniska i zaczęła dmuchać. Ogień jak zaczarowany przeskoczył na drewniane szczapy, ogarniając je w oka mgnieniu, aż piec zajęczał z radości. Adam zawstydzony z niedowierzaniem patrzył na wprawne poczynania kobiety, niczym na kuglarską sztuczkę.
– Zaraz zrobi się cieplej. – rzekła do niego, zaciągając pod szyją ciepły szlafrok. – Przynieś wody ze studni! – poleciła mu, trącając stojące obok pieca emaliowane wiadro.
Adam ubrał się i posłusznie wyszedł z izby. Minął bujną oranżerię w ganku i wyszedł na mroźny świt. Dwa ogromne wilczarze rozszczekały się na jego widok. Na szczęście były zamknięte w kojcu. Wydeptana w głębokim śniegu dróżka prowadziła do ośmiobocznej, drewnianej studni nakrytej blaszanym daszkiem z chorągiewką. Adam zapiął do haka wiadro i kręcąc wielkim kołem, opuścił je w głąb cembrowiny.
Roztaczał się stąd piękny widok na ciągnące się po bezkres lesiste góry. Rozległe, białe połacie opadały w głąb rozległej doliny, w której gdzieś daleko, wśród porannych mgieł, majaczyły kształty jakiegoś miasteczka.
Nabrał wody i nie bez trudu zatargał wiadro do domu.
Zielarka kroiła chleb. Na stole stał dzban ze zsiadłym mlekiem, słoje z miodem i konfiturami. Kiedy przelał wodę do stojących na blasze garnków, usiadł do stołu, gdzie czekało już śniadanie.
Kobieta uśmiechnęła się do niego, mrużąc oczy, a uśmiech spłaszczył jej nos i wygładził zmarszczki, tak że urodą całkiem przypomniała mu córkę. Może nie była aż tak stara jak wczoraj pierwotnie osądził. Na twarzy wyrzeźbionej grubym rylcem nosiła piętno surowego życia, ale jej czarne, niedbale związane włosy nie nosiły jeszcze ani śladu siwizny.
Stół zastawiony był dla dwóch osób. Adam sięgnął nieśmiało pamięcią do zeszłego dnia i zapytał:
– A gdzie pani córka?
– Nie mam córki – odparła. – Mieszkam sama.
– A Melisa? – dopytał nieśmiało, zbity z tropu.
Czyżby jednak pamięć go zwodziła? Czyżby nie wszystko było prawdą? Tylko snem?
– Ja mam na imię Melisa. – zaśmiała się przez zamknięte, wąskie usta. – Nikogo tu więcej nie ma.
Wypił duszkiem kubek zsiadłego mleka, próbując uspokoić kołaczące serce.
– Przepraszam. – bąknął zmieszany – Miałem niespokojne sny.
– To co ci się śniło? – dopytywała z rozbawieniem, podnosząc brwi i marszcząc czoło.
Adam zaczął składać myśli do kupy. Wczorajszy wieczór i jego upojne zakończenie, i chłodny poranek z nagim ciałem zielarki w jednym łóżku. I pytanie kim jest Melisa… Głowa mu pękała od przeszywającego bólu. Alkohol, zioła? Spojrzał na łóżko, nad którym wisiała na ścianie wielka, wypchana sowa.
– Przepraszam, ale nie wszystko dobrze pamiętam. – wyjąkał – Trochę zaskoczyło mnie, gdy spostrzegłem, że spała pani ze mną w jednym łóżku.
Roześmiała się znowu.
– To jak ci było ze mną w łóżku? – rzuciła, świdrując go przenikliwym spojrzeniem swych ciemnych oczu. – Niemożliwe, żebyś nie pamiętał.
Adam przełknął zimną ślinę. A więc to nie był sen? A jeśli nie sen to co? Przywidzenie, narkotyczna halucynacja? Czy może ona potrafiła zmieniać tak swój wygląd! Rozejrzał się jeszcze raz po izbie pełnej tajemniczych naczyń, słojów i wysuszonych roślin. W powietrzu unosił się delikatny, kadzidlany zapach. W rozchylonym pod szyją szlafroku zielarki błysnął wisiorek w kształcie sierpa, taki sam jaki wczoraj oglądał na nagiej piersi tamtej dziewczyny! Wszystko układało mu się w głowie i nawet trochę się uspokoił.
– Zadam głupie pytanie… – wysilił się na uśmiech – Zajmuje się pani magią?
Wybuchnęła takim śmiechem, aż sowa poruszyła się na swojej gałęzi.
– Chciałeś zapytać, czy jestem wiedźmą? – wstała i opierając się o piec, mierzyła go wzrokiem – Tak o mnie mówią w miasteczku. Ale czy to jest magia? – zapytała, wskazując na ułożone na pułkach słoje. – To bieluń dziędzierzawa, sprowadza na człowieka szaleństwo. Kwiat naparstnicy potrafi zatrzymać serce. Szałwia, po niej krowy przestają dawać mleko. – wskazywała kolejne mikstury – Usypiający korzeń kozłka, wrotycz, który powoduje poronienie. To tylko abc złej czarownicy.
– A konopie, które rosną na ganku? – zapytał nagle zaintrygowany, była to chyba jedyna rzecz, którą rozpoznał.
– Konopie mają wielorakie zastosowanie. – odparła enigmatycznie.
– Jak daleko jest do tego miasta? – zmienił szybko temat. – Można się stamtąd dostać do Polski?
Spojrzała na niego z byka, aż włosy spłynęły jej na twarz.
– Dziesięć kilometrów. Z przystanku do granicy jeżdżą busy.
Adam rozejrzał się za plecakiem. Stal tam, gdzie go zostawił.
– Chcesz już wracać? Ale do czego chcesz wrócić? Do pracy, której nienawidzisz i stresu, który cię niszczy? Do pustego mieszkania w blokowisku, gdzie jesteś anonimowym robaczkiem. Nie masz dzieci, żony, nawet dziewczyny, która by na ciebie czekała. Wrócisz do pustego, zimnego łóżka i budzika, który przerwie twój sen o szóstej rano! – usiadła naprzeciw niego i spojrzała mu głęboko w oczy – Zostań ze mną! Wiem, że było ci wczoraj za mną dobrze. Nie zaprzeczysz!
Adam nic nie odpowiedział. Trafiła w sam środek tarczy. Wszystko, co powiedziała, było przecież prawdą.
*
– Poczęstuj się! – rzekła, otwierając przed nim gliniany słój z konfiturą.
Adam zanurzył w nim łyżkę i skosztował. Słodki smak letnich malin wypełnił go słonecznym światłem i ciepłem. Parny zapach dzikiej łąki, targanej niosącym burzę południowym wiatrem, niemal odebrał mu oddech. Dobry Boże, pomyślał zamykając oczy, chyba w życiu nie jadł niczego pyszniejszego.
Spojrzał z wdzięcznością na Melisę, ale przed sobą nie zobaczył wcale starej zielarki. Przy stole siedziała ta ruda dziewczyna ze schroniska. Kiedy weszła do niego pod prysznic, nawet nie spytał jej o imię. W głowie utkwił mu tylko kształt jej bujnego biustu i rude, kręcone włosy. Dlatego nazwał ją po prostu Rudą. Może wcale nie opuścił schroniska i wszystko to mu się przyśniło? Burza śnieżna, zielarka i jej piękna córka?
Nabrał ze słoja kolejną łyżkę i podsunął jej do ust.
– Spróbuj! – zachęcił
Skosztowała, ale porcja była zbyt duża i gęste konfitury pociekły jej po brodzie, skapując za dekolt. Sięgnęła tam dłonią i nabierając na palec niesfornego kleksa, włożyła go do ust Adamowi. Adam oblizał jej palec, który zagięła w haczyk i pociągnęła go do siebie. Drugą ręką rozwiązała swój szlafrok. Czerwona jak krew smuga malinowego soku sączyła się przez dolinę jej biustu, wypukłość brzucha, aż po wydepilowane łono.
Adam uklęknął przed nią, niczym zahipnotyzowany i zaczął zlizywać z jej skóry słodki przysmak. Kiedy dotarł językiem do jej szparki, rozchyliła palcami fałdy sromu i łyżkę pełną malinowej pyszności zanurzyła w jego wnętrzu. Adam posłusznie jak szczeniak wcisnął tam swój długi jak u psa język i z głośnym mlaskaniem sycił się letnim smakiem dzikich malin. Słyszał, jak Ruda mruczy z rozkoszy. Podniósł na nią wzrok. Rude, kręcone włosy zasłaniały jej twarz, tak że widać było tylko szeroko otwarte, jak u łapiącej oddech ryby usta. Położyła mu na piersi stopę z pomalowanymi na czerwono paznokciami i pchnęła go stanowczo w stronę pieca, pod którym rozesłana była barania skóra. Zrzuciła na ziemię wełniany szlafrok i nachyliła się nad nim. Ujęła w dłonie swoje luźno zwisające piersi i objęła nimi oczekującą w wertykalnej pozycji męskość. Zmrużył oczy, czując jak jej miękki biust pieści jego zmysły.
– Podoba ci się? – wyszeptała – Wiem, że ci się podoba!
A potem spodobało mu się jeszcze bardziej, gdy dosiadając go niczym konia, wcisnęła go w podłogę ciężarem swego ciała. Baranie futro łaskotało plecy w rytmie jej leniwych ruchów. Ogień w piecu mruczał basem, trzaskały trawione ogniem polana, a od żeliwnych drzwiczek bił przyjemny żar. Jej wielkie cycki rozkołysały się nad jego twarzą niczym dzwony bijące na anioł pański. Chwycił je w dłonie i zaczął mamlać ustami jej sutki. Były takie, jak sobie wymarzył już wtedy pod prysznicem. Było mu dobrze. Jej biodra poruszały się coraz szybciej, doprowadzając go na skraj ekstazy.
Postanowił jednak wziąć sprawę w swoje ręce. Jak mężczyzna. Przewrócił ją na plecy i uniósł do góry jej nogi. Wtedy między kolanami, roześmiała się do niego, otoczona rozsypanymi po podłodze czarnymi włosami, pomarszczona twarz wiedźmy…
Zdawał sobie sprawę, że Ruda była tylko mirażem, zwidem, kłamstwem, ale czyż prawdziwy nie był w tej chwili upojny seks? Dlatego wziął ją zachłannie. Jej czerstwe i płaskie niczym woreczki z grochem piersi podskakiwały w rytm jego gwałtownych pchnięć, a między nimi połyskiwał metalowy sierp druidów.
– Zmieniłaś się w Rudą, a wczoraj w dziewczynkę? – wysapał, z wyrzutem, nie przestając jej pieprzyć
– Mogę być kim zechcesz. – odparła.
– A na przykład tamtą murzynką ze schroniska? – spojrzał z zaciekawieniem w jej oczy.
– Mogę być tamtą murzynką, albo i blondyną z silikonami, mogę być Moniką Belucci albo Jenną Jameson, mogę być nawet twoją szefową, albo twoją matką! – roześmiała się urywanym głosem – Kogo sobie tylko wymyślisz. Ale teraz… – dodała poważnie i objęła go nogami, którymi stanowczo docisnęła jego biodra – Ale teraz jesteś tylko mój.
Drgnęły jego lędźwie, aż jęknął, pompując do wnętrza wiedźmy życiodajne soki. Zaszumiało złowrogo nad jego głową. Nie musiał unosić oczu. Wiedział, że to sowa sfrunęła ze ściany i wyleciała przez uchylone okno.
*
GOPR poszukiwał Adama przez trzy dni. Potem pozostały już tylko w schroniskach jego blaknące z każdym dniem zdjęcia, które ktoś przykleił taśmą.