Piątki dla klimatu
2 grudnia 2019
Szacowany czas lektury: 23 min
Słowa zapisane kursywą należy czytać po angielsku. Przy zapisie "light", "love story" i innych słów znanych polskim słownikom (sjp.pwn.pl, Wikisłownik) z kursywy rezygnuję.
Ale się porobiło! Do naszego miasteczka zawitała wielka polityka, i to nie krajowe przepychanki o wrak i gejów, lesbijki i dwu-, trzy- i transpłciowych, tylko walka o klimat światowy! A ja się zakochałem jak szczeniak. Świat stanął na głowie.
Zaczęło się jak zwykle od banalnego przypadku. Wyszedłem z biura po lunch. To znaczy po pizzę na wynos z kebabiarni, która otworzyła się zaraz po wakacjach równo w połowie drogi między jedną z podstawówek i liceum, po sto pięćdziesiąt kroków od bram obu ośrodków edukacji młodzieży. Wszechstronnej edukacji, bo to liceum ogólnokształcące. Oprócz kebabiarni i szkół przy tej samej ulicy usytuowanych jest więcej obiektów niezwykle ważnych dla lokalnej społeczności: dwa supermarkety, punkt Lotto, kiosk, ze cztery bankomaty, fotograf, kserograf, moje biuro doradztwa, jak optymalizować daniny dla pazernego fiskusa, stary szewc i księgarnia, do której szczególnie lubię zachodzić poflirtować z młodymi sprzedawczyniami i w ten sposób umilić im południową nudę. Wspominam jednak o ogólniaku, bo tam uczy się Paulina. W zasadzie uczyła się wtedy, tamtego feralnego dnia, w pierwszy piątek po głosowaniu prezydenckim, kiedy pierwszy raz ją zobaczyłem. Nie znając jeszcze jej imienia. Teraz to ona już studiuje.
Właśnie: wielka polityka, lunch i licealiści, brzemienny w skutki przypadek. Ledwie wyszedłem z biura, trafiłem na pierwszą w naszym mieście demonstrację eko-klimatyczną. „Nasza planeta ginie”, „Toniemy”, „Ratujmy klimat”, „Fridays for future — Piątki dla przyszłości, przez weekend do wieczności!”, przeczytałem na transparentach. „Bu, bu, bu, stop CO2”, krzyczały roześmiane licealistki po angielsku, przy tenorowo-basowym wsparciu kolegów: „Bu. Bu. Bu!”. Pamiętam jak dziś: z przodu policjant, uśmiechnięty, za nim dwóch młodzieńców, niższy z transparentem w ręku, wyższy — dwumetrowy koszykarz — z pasażerką na karku. Długi warkocz, energiczne ruchy głową i szeroki, krzykliwie zielony szal spływający na plecy jak sztandar ruchu zielonych albo flaga islamistów — trudno powiedzieć, które porównanie przyszło mi pierwsze na myśli. Taki właśnie mam przed oczami obraz Pauliny, kiedy nie mogę zasnąć. Potem niespokojny mózg wyświetla inne migawki, widzę policzki i dłonie, piersi i koniuszek języka, ale pierwszy obraz jest właśnie taki: Paulina w zielonym szalu, natchniona Dziewica Orleańska na czele swej małej armii obrońców klimatu. Dziesięcioosobowy pochód zamykał drugi policjant, z miną tak niewyraźną jak modernistyczny obraz w gabinecie burmistrza, nieprzyzwoicie znudzony pracą w służbie ulicznej demokracji.
Popatrzyłem na to widowisko, uśmiechnąłem się z przekąsem, jakbym chciał powiedzieć: „Ech, dzieci, możecie mieć rację, albo nawet dwie, ale wesołym happeningiem smutasów nie przekonacie. Wszystko zostanie po staremu”. Wróciłem do codziennych zajęć. Coś jednak się we mnie zmieniło. W nocy nie mogłem zasnąć. Cały weekend snułem się obolały jak po maratonie, nie wiedząc, czy dopadła mnie grypa, migrena czy syndrom melancholika. Dopiero po tygodniu, zobaczywszy przez biurowe okno ponowny piątkowy pochód ekologów, domyśliłem się, gdzie tkwiła przyczyna chandry. W zielonym szaliku.
Wyskoczyłem na ulicę. Pobiegłem za demonstracją. Zrobiwszy parę kroków, stanąłem jednak. „Nie, Marku, nie rób z siebie pośmiewiska”, skarciłem się w myśli. Po czym szybkim krokiem skręciłem w boczną uliczkę. W lewo, prosto, w prawo, na następnym skrzyżowaniu znów w lewo i znów miałem przed sobą roześmiany pochód. Tym razem jednak demonstranci szli prosto w moim kierunku. Nastawiłem uszu. „Bu, bu, bu, no more CO2”: na moment zrobiło się naprawdę głośno. A ja, stojąc na krawędzi chodnika, sztywny z przejęcia jak włamywacz przed witryną jubilera, mogłem się przyjrzeć młodym twarzom.
Koszykarz, w ogólnym zarysie bardziej niż przystojny, krzyczał swą kwestię „bu, bu, bu”, lecz bez przekonania. Odniosłem wrażenie, że tylko poruszał ustami. Jego oczy natomiast, rozbiegane, chaotycznie zerkające to na mijanych przechodniów, to na chodnik, to na dziewczynę kroczącą obok, zdradzały niepokój, być może niepewność siebie. A także intencje: w mig pojąłem, że chłopak wziął się za obronę klimatu nie dlatego że martwi go globalne ocieplenie, lecz dla niej. Gdyby dziewczyna w zielonym szaliku postanowiła nauczać o czasach ostatecznych, koszykarz wstąpiłby do Świadków Jehowy. Nie lubię takich ludzi.
Drugi chłopiec kroczący ramię w ramię z dziewczyną w zielonym szaliku, pod względem wzrostu zupełne przeciwieństwo koszykarza, w ogóle nie spuszczał wzroku z charyzmatycznej koleżanki. „Biedacy”, mógłbym im w myślach udzielić koleżeńskiej rady, „aktywistki zajęte zbawianiem świata są ślepe na amory. Nie łudźcie się. Nic u niej nie wskóracie”. Do siebie samego mógłbym jeszcze dodać: „Mareczku, czyżbyś zapomniał, jak wzdychałeś do Gosi zatroskanej o bezdomne zwierzęta? Nie pamiętasz, jak Ala parsknęła śmiechem na twoją nieśmiałą sugestię, że po zakończeniu harcerskiej warty przy pomniku świętego papieża, można by się przejść do kina? Mało ci dawnych porażek?”
Kiczowata przyśpiewka o złym dwutlenku węgla zagłuszyła jednak wewnętrzny głos rozsądku. Na domiar złego właścicielka zielonego szalika, nie zważając na tęskne spojrzenia szkolnych kolegów, posłała mi szeroki uśmiech. Speszony w pierwszej chwili, co najmniej jak by mnie ktoś przyłapał na podglądaniu sąsiadki, z trudem odwzajemniłem ten uśmiech. Nie wiem, czy Paulina zapamiętała ten moment tak samo jak ja. Jakoś, kiedy było można, nigdy nie przyszło mi do głowy, by ją zapytać. A teraz jest już za późno. Trudno oczekiwać, by pamiętała każde spojrzenie wymienione z zaciekawionym przechodniem. Ten uśmiech był jednak z pewnością adresowany do mnie. Poczułem moc, jak widz Eurowizji pozdrowiony z ekranu telewizora osobiście przez zwyciężczynię konkursu. To chyba naturalna reakcja na uśmiech szczęścia.
Uwierzyłem, że warto działać. Że muszę poznać tę ekolożkę, że jest mi zapisana w gwiazdach zodiaku już od niepamiętnych czasów sprzed naszej ery smartfonów i internetu.
Jeszcze tego samego dnia zabrałem wszystkie dostępne informacje o „Fridays for future” w naszym mieście. Przyznać trzeba, że organizatorzy włożyli w tę akcję mnóstwo pracy. Prowadzili stronę internetową, na której można było przeczytać manifest do mieszkańców i krótkie sprawozdania z cotygodniowych marszów. Oczywiście zamieszczali też zdjęcia i, co dla mnie najważniejsze, linki do swoich profili w portalach społecznościowych.
Paulina, Krystian i Dawid. Należało się z nimi „zaprzyjaźnić”, jak najprędzej, ale nie na łapu capu. Pierwszy krok trzeba zawsze stawiać ostrożnie, nigdy bez należytego przygotowania i rozpoznania terenu. Dopiero na dalszych etapach w cenie jest spontaniczność i gotowość na ryzyko. Na początku najważniejsze jest, by się nie wywrócić na starcie.
Zacząłem od minimalizacji ryzyka: na Facebooku wyłączyłem swój stary profil.
Zarejestrowałem nowy, z czystą kartą historii zdjęć, komentarzy i znajomych. By ją zapełnić odpowiednią treścią, rzuciłem się na grupy tematyczne związane z ekologią, katastrofami i ogólnie nauką. Zapisałem się do grup związanych z miastem. Zamieściłem tysiące komentarzy, wdałem się w dyskusje z innymi użytkownikami, pozapraszałem friend’ów. Równolegle czytałem wszystko, co mi wpadło w ręce, o gazach cieplarnianych, o katastrofalnych suszach, powodziach, pożarach lasów i o zakwaszeniu mórz przez emisje dwutlenku węgla. Nie powiem, żebym wiele zrozumiał, ale paru podstawowych słówek się nauczyłem. W zasadzie, skoro powtarzając w kółko i bez sensu „WIBOR”, „WIGOR” i „lewarek walutowy”, można uchodzić za speca od ekonomii, to i ja wyposażony w trzy mądre słowa mogłem spokojnie podawać się za klimatologa-amatora pełną gębą.
Wreszcie, wyposażony w nowy image, napisałem do Krystiana, Dawida i Pauliny, że podziwiam ich zapał i pełnym sercem popieram, co robią. Spytałem, czy piątkowa demonstracja jest imprezą zamkniętą.
— Chcesz się dołączyć? Zbieramy się o 12 na dziedzińcu. — odpisała Paulina niemal natychmiast.
— Naprawdę mogę? Na jakim dziedzińcu? Przed LO? — udałem nie w pełni poinformowanego.
— Tak, równo o 12.00. Aha, ty nie chodzisz do naszego LO. Dopiero teraz zauważyłam! — odpisała Paulina z prędkością światła. Kiedy jeszcze myślałem nad dalszą strategią, żeby tylko niczego nie zepsuć, dodała, zapoznawszy się z moim profilem na Facebooku — O, widzę, że już skończyłeś edukację! Będziesz najstarszy! Super! A tak w ogóle, to chyba cię kojarzę z widzenia.
Ledwie doczytałem wiadomość, komórka wydała z siebie charakterystyczny dzwonek. Aplikacja wyświetliła komunikat: „You have a new friend request. Accept?” W ten sposób zostaliśmy znajomymi.
— Ja też cię kojarzę. Widziałem cię w piątek niedaleko rynku. — odpowiedziałem, dodając odpowiednią ikonkę. — Fajny masz szalik, btw.
Jednym słowem, pierwszy krok się udał lepiej niż myślałem. Dzięki dobremu przygotowaniu, muszę się sam pochwalić, skoro nikt inny nie chce.
„Nie łudź się, Mareczku! To ekstrawertyczka. Dla każdego jest miła, nie tylko dla ciebie”, dręczący głos sceptyka nie kazał długo na siebie czekać. „Widziałeś, jak jechała na tym Dawidzie, jak go oplotła udami za szyję, jak przywarła łonem do jego karku. Nie domyślasz się, jak go ujeżdża, kiedy są na osobności? Nie licz na nic, Mareczku. Nie jesteś w jej typie.”
„Zobaczymy”, odpowiedziała półkula przekorna i w tym stanie rozterki dociągnąłem do piątku.
— Miło mi. Greta. Już się trochę znamy. — Witając się na dziedzińcu liceum, Paulina przedstawiła się swoją szkolną szkolną ksywą.
Domyśliłem się, że pseudonim nawiązuje do sławnej aktywistki klimatycznej. Rzeczywiście, w rysach twarzy można dostrzec pewne podobieństwa. Nie tak duże jednak, bym wcześniej, przeglądając zdjęcia Pauliny w internecie zwrócił na nie uwagę.
— Kris.
— Długi. — Również obydwaj przyjaciele Pauliny przedstawili się pseudonimami.
Pozostali uczestnicy marszu, podając mi dłoń na przywitanie, nazywali już tylko swoje imiona:
— Marek — powtórzyłem dokładnie dziesięć razy.
— Damian.
— Iwona.
— Sandra. — I tak dalej.
— Wszyscy na miejscach? No, to chodźmy! — zarządziła Paulina, dokładnie o dwunastej zero zero.
— Stop climate change! — zaczęliśmy skandować hasło przewodnie tego piątku i ruszyliśmy w miasto.
W pewnej chwili, idący z przodu Kris odwrócił się do grupy i zawołał wesoło:
— Greto, prowadź!
Rozległy się oklaski i okrzyki zachęty. Długi Dawid niemal podskoczył z radości. Paulina zareagowała śmiechem. Odniosłem jednak wrażenie, że się waha. Cały czas jej się przyglądałem, jak tylko więc skierowała wzrok na mnie, nasze spojrzenia się spotkały. W jej oczach dostrzegłem niepewność, pewien niepokój.
— Nie każ się namawiać! — Kris dodał jej otuchy.
— No, dobra. — Paulina od razu dała za wygraną. Wzruszyła tylko ramionami i spojrzawszy na mnie, zrobiła minę, jakby prosiła o pobłażliwe traktowanie.
— Prowadź, Greto — poparłem pomysł tłumu, nie wiedząc jeszcze, o co chodzi.
Paulina zaśmiała się jeszcze raz, nerwowo, niepewnie, tym rodzajem śmiechu, którego zadaniem jest zamaskować prawdziwe myśli. I wskoczyła Długiemu na plecy. Jeszcze kilka ruchów i zajęła miejsce na szerokich ramionach. Chłopak był wniebowzięty.
— Let’s go! Strajk dla klimatu! Młodzi ratują planetę! Starzy, chodźcie z nami! — Joanna d’Arc na wierzchowcu poprowadziła swój wierny lud do walki.
„Co za nogi!”, pomyślałem, spojrzawszy z bliska. Tym razem Paulina nie miała na sobie zielonego szalika, który poprzednio przykuł moją uwagę. Wiosenna, ciepła pogoda pozwoliła na lżejszy ubiór. Dziewczyna przyszła więc w bluzce i spódnicy. W dość krótkiej spódnicy, a jakże, zielonej, mniej więcej do połowy uda. Pod spodem miała czarne leginsy. „Ale cudne nogi!” Nie sposób było pomyśleć o niczym innym. Nawet zazdrość wobec Dawida, który nie dość że niósł te super nogi, to jeszcze miał czelność trzymać Paulinę za kolana, niby żeby nie spadła, musiała ustąpić tej myśli. Założę się, że Krystian cierpiał nie mniejsze katusze.
Po jakimś czasie wyciągnąłem z kieszeni komórkę i nie zatrzymując się, wysłałem Paulinie krótką wiadomość:
— Rzeczywiście jesteś trochę podobna do Grety Thunberg. Tylko starsza i o wiele ładniejsza.
— Musimy coś zrobić, żeby lepiej dotrzeć do ludzi. Bo nie rozumieją, że jak tak dalej pójdzie ze zmianami klimatu, za dwadzieścia lat będziemy mieć katastrofę. — Paulina zabrała głos, gdy zakreśliwszy koło ulicami miasteczka, dotarliśmy z powrotem na dziedziniec liceum. — Macie jakieś pomysły, żeby dołączyło do nas więcej osób takich jak Marek?
Odpowiedziało jej najpierw bezsilne wzruszenie ramionami, po którym posypały się nietrudne do przewidzenia propozycje: więcej aktywności w Facebooku, więcej zdjęć na Instagramie, nowe plakaty.
— A ty, Marku, co sądzisz? — zapytała mnie jedna z dziewczyn, której imienia i twarzy niestety nie pamiętam.
— Nie wiem — odpowiedziałem skromnie. — Myślę, że te marsze są świetne. Jeszcze lepiej nie da się ich zrobić. A co poza tym? Trzeba się zastanowić. Wiesz, kropla drąży skałę. Nie zmienisz wszystkiego natychmiast, ale jak będziesz powtarzać w kółko to samo, na przykład te nasze marsze, miesiąc, dwa miesiące, dwa lata, to do ludzi dotrze. Stopniowo zmieni się ich świadomość, i to skutecznie, a oni tej zmiany nie zauważą. Zaczną segregować śmieci nie na odwal się tylko tak, jak należy, i będą twierdzić, że zawsze segregowali. Przed stanem wojennym i przed wojną, nawet jeśli nie było ich jeszcze na świecie... Trzeba pomyśleć na spokojnie, co jeszcze możemy zrobić.
Zamiast braw za, jak by nie patrzeć, doskonałą przemowę, jako odpowiedź dostałem zamyślone miny i zgodne kiwanie głowami. A po południu przybyło mi kilkoro znajomych na Facebooku.
— Dziękuję, że przyszedłeś — odezwała się też Paulina. — Mam nadzieję, że się nie nudziłeś i nie masz nas za wariatów.
— Było bardzo miło — odpisałem. — A wariaci to wy jesteście. Nie sądziłem, że są tacy fajni ludzie w naszym mieście.
— Zobaczymy się za tydzień?
— Mam nadzieję, że dużo wcześniej — opowiedziałem po chwili zastanowienia, czy nie jest za wcześnie na proponowanie randki.
— Co masz na myśli? — przeczytałem po chwili.
— Że mam parę pomysłów do obgadania, jeśli dasz radę poświęcić godzinę dla mnie i klimatu, oczywiście.
— Dla klimatu zawsze — odpowiedziała Paulina po namyśle. I zaraz dodała z dziesięć emotek na znak, że się uśmiecha i puszcza oko.
Byliśmy na dobrej drodze, ale wolałem nie przeciągać struny. W końcu flirt przez Messenger dla kogoś, kto jeździ na kolegach i pozwala im się macać po kolanach nie musi wiele znaczyć. „Nie dopowiadaj sobie za wiele, Mareczku! I pamiętaj, bezpieczeństwo na pierwszym miejscu. Os-troż-nie!”, słusznie zaszeptał wewnętrzny stróż myśliciel. Uznałem, że pomilczę co najmniej godzinę, żeby nie wyjść na natręta.
— Co powiesz na ciastko z kawą, powiedzmy, w połowie tygodnia? — napisałem w końcu.
— Może być. — nadeszła odpowiedź też po godzinie. Po niej kilka emotek. — A jak mam rozumieć twój komplement?
— Który komplement? — zapytałem natychmiast, udając, że nie pamiętam.
— A, nieważne.
Tym razem ja wysłałem mrugnięcie okiem.
— Chodziło o to, że... — Popisaliśmy trochę o usytuowaniu kącików warg i kształcie nosa. Oczywiście ani słowa o seksownych nogach ani o wypełnieniu biustonosza. Nie o wszystkim można rozmawiać od razu.
Zakończyliśmy rozmowę ustaleniem konkretnego terminu spotkania. Środek tygodnia przypadł na sobotę poprzedzającą tenże tydzień. Paulina napisała, że jeśli mam czas, mogę wpaść do niej. Najlepiej przed południem. Mogłem się domyśleć, że miała być wtedy sama w domu.
Dopiero w tej sytuacji mogłem mieć pewność, że Paulina i Dawid nie są parą. I odetchnąć z ulgą.
Wystrój mieszkania mówi wszystko o człowieku. Dekoracje w pokoju Pauliny nie zaskoczyły mnie bardzo, ale kilka elementów szczególnie przykuło uwagę. Przede wszystkim wielki plakat ze zdjęciem Ziemi widzianej z kosmosu i kilka proekologicznych haseł zdobiących jedyną ścianę niezasłoniętą meblami w pełni współgrały z misją, której Paulina poświęcała się co najmniej od kilku miesięcy. Na drzwiach szafy wisiał też jednak portret Mickiewicza a pod nim wycinek z gazety z wywiadem Żulczyka oraz zdjęcie okładki jakiejś powieści Joanny Chmielewskiej — niewątpliwe świadectwa pasji literackich, aktualnych lub nieco przeszłych. Na biurku w metalowej klatce z obrotowym kołem żyła sobie w mysim luksusie biała myszka.
— Staruszka. Klaro, poznaj pana Marka. Marku, poznaj Klarę — Paulina przedstawiła nas sobie. — Teraz wiesz, kto mi dotrzymuje towarzystwa wieczorem, jak muszę z kimś pofilozofować.
— Zaczynam jej zazdrościć — odpowiedziałem. — Ona wie o tobie wszystko.
Pomyślałem o chwilach, kiedy dziewczyna jest sam na sam ze sobą, ze swoją intymnością, albo z pierwszym, drugim i dowolnym kolejnym boyfriendem, chłopakiem. Mysz Klara, chcąc nie chcąc, musiała niejedno zobaczyć i usłyszeć. Z biurka widać cały pokój, w tym łóżko i fotel, doskonałe dla karesów. Te spostrzeżenia zostawiłem jednak dla siebie.
Opowiedziałem o sobie, gdzie mieszkałem wcześniej, co robię. Paulina z otwartą buzią słuchała o księgowych kruczkach i podatkach. O zmieniającym się prawie, w którym gubią się nie tylko urzędnicy fiskusa ale też najbieglejsi asystenci posłów i lobbyści przepychający przez Sejm coraz to nowe nowele dopiero co znowelizowanych ustaw. Umiem snuć takie opowieści. To mój jedyny atut w kontaktach z klientami.
— O rany! To ile ty masz lat właściwie? — W pewnej chwili Paulina weszła mi w słowo.
— Dwadzieścia sześć — odpowiedziałem.
Chyba ta właśnie liczba przeskoczyła mi wtedy przez struny głosowe. Nie było czasu na dokładne sprawdzenie, jaki jest aktualny wynik odejmowania roku zapisanego w dowodzie osobistym od roku z kalendarza. Czasami szczerość liczy się bardziej niż prawdziwość podawanej informacji.
— Niesamowite! Jak tak rozmawiamy, zupełnie nie czuję różnicy wieku! — zauważyła Paulina, nie kryjąc zadowolenia.
— Jesteś mądra. To wszystko — odpowiedziałem dość drętwym komplementem.
Właściwie dlaczego mielibyśmy czuć jakąś różnicę wieku, nie wiem. Nie rozmawialiśmy przecież o trudnościach z zapewnieniem bytu wielodzietnej rodzinie w zamierzchłych „moich” czasach, czy o innych egzystencjonalnych problemach podeszłego wieku, z którymi nastolatka nie mogła mieć styczności, tylko o banałach. Chciałem ją zauroczyć i zdobyć, ona chciała zauroczyć mnie i zostać zdobytą, więc o jakim poczuciu różnicy wieku mogła być mowa? Słowa Pauliny zabrzmiały jak usprawiedliwienie.
— Tak sądzisz? Dziękuję.
Naprawdę tak sądziłem i sądzę nadal, choć z zastrzeżeniami. Żeby być całkiem szczerym, musiałbym dodać coś o zgrabnych nogach i o luźnej bluzce zachęcającej do zerknięcia w dekolt. Zostawiłem jednak tę opcję na inną okazję. Poza tym nie trzeba przecież mówić wszystkiego wprost i od razu. Podrywanie to sztuka przemilczeń.
Oczywiście rozmawialiśmy też o piątkowych akcjach i o tym, co ewentualnie można by poprawić. W końcu po to właśnie się spotkaliśmy. Była to typowa rozmowa w celu rozmowy, nie prowadząca do żadnych konkluzji możliwych do zrealizowania. Poza pomysłem, by w ramach promocji wydrukować kalendarz z rozbieranymi zdjęciami uczestniczek protestu, nie pamiętam swoich propozycji.
Poznałem za to kilka istotnych szczegółów odnośnie Pauliny. To, że lada dzień miała przystąpić do matury, specjalnie mnie nie zdziwiło. Zdecydowanie nie wyglądała przecież na pierwszoklasistkę. Ale że była w klasie humanistycznej i zamierzała studiować historię, na to nie liczyłem. Humanistka! To znaczyło, że wiedzą przyrodniczą mnie nie zagnie i, co najważniejsze, nie przyłapie na dyletanctwie klimatologicznym. Nawet jak palnę coś głupiego, nie domyśli się, od jak niedawna interesuję się klimatem. Myślałem, że muszę cały czas mieć się baczności, by opóźnić nieuchronną kompromitację, a tu się okazało, że żaden blamaż mi nie grozi.
— Powiem ci, co ostatnio przeczytałem w PNAS... chyba w PNAS, a może w Science — pozwoliłem sobie na mały blefik. — Okazuje się, że ptaki, które teraz żyją tylko w Afryce, kiedyś żyły pod kołem podbiegunowym. W Kanadzie znaleźli skamieniałości. Wiesz, chodzi o ten gorący okres na koniec paleocenu i w eocenie, paleoceńsko-eoceńskie maksimum temperatury, jakoś tak to się nazywa. Wiesz lepiej ode mnie. Mnóstwo gatunków wtedy wymarło. Tylko ptaki dały sobie radę. Te tropikalne oczywiście, bo te z klimatu umiarkowanego raczej też wymarły. Ciekawe rzeczy można wykopać. Żałuję, że nie poszedłem na geologię albo na jakieś podobne studia. Nie siedziałbym teraz w biurze nad cudzymi PIT-ami.
Paulina słuchała zmyślonej naprędce opowieści w jeszcze większym skupieniu, niż kiedy mówiłem o optymalizacji podatkowej. Tytułów czasopism jednak nie zmyśliłem. Szczęśliwym trafem zapadły mi w pamięć, kiedy przeglądałem Wikipedię. PNAS i Science powtarzały się w odnośnikach źródłowych pod jakimś artykułem. Dobrze, że sobie je przypomniałem, bo w każdym fake newsie musi być ziarenko prawdy.
Właściwie, to udał mi się ten blefik. To był, nie chwaląc się, przebłysk geniuszu. Nie przypominam sobie, żebym wcześniej wymyślił coś takiego i pewnie nigdy tego nie powtórzę. Jasne, musiałem wcześniej trochę poczytać, czegoś tam się nauczyć, na przykład tych epok geologicznych: paleocen, eocen, oligocen, neocen. Ale kreatywność pojawiła się podczas rozmowy z Pauliną. Iskierka genialności.
Proszę, proszę, do czego bywa zdolny człowiek dzięki kobiecie. Tylko trzeba na odpowiednią trafić. Tak sobie myślę, że Einstein, ten to miał szczęście do kobiet. Niezła musiała być ta, którą wziął na bajer o teorii względności. To musiała być naprawdę wyjątkowa kobieta.
Dobrze nam się rozmawiało w tamtą sobotę, ale wszystko co dobre, musi się skończyć. Najlepiej perspektywą czegoś jeszcze lepszego.
— Paulino, czas na mnie — powiedziałem, zaskakując rozgadaną dziewczynę. Właśnie mi tłumaczyła zawiłości swojej przyjaźni z Krystianem i Dawidem.
— Co? Już idziesz? Zanudziłam cię?
— Nie, nie zanudziłaś. Wręcz przeciwnie. Tylko wolę iść, kiedy ci się jeszcze dobrze ze mną rozmawia, niż żebyś się mną zmęczyła. — Zdecydowanie ale bez nadmiernego pośpiechu wstałem z krzesła.
— Zostań jeszcze trochę. — Paulina poprosiła jak małe dziecko, które nie chce kończyć zabawy w piaskownicy. Mówiąc to, spojrzała na mnie tak, że pękły ostatnie pęta wątpliwości. Byłem już pewien, że jej usta wnet będą moje.
— Ale tylko na chwilę. Chcę zostawić jak najlepsze wrażenie, żebyś jeszcze się ze mną umówiła. — Patrząc w oczy Paulinie, wyciągnąłem do niej ręce, prosząc, by też wstała.
Podała mi dłonie, pozwoliła się poprowadzić. Zrobiwszy dwa krótkie kroki, stanęła naprzeciw mnie, blisko, na środku pokoju.
— Będziemy rozmawiać na stojąco? — spytała cicho, wpółświadomie przechylając głowę do pocałunku.
— Możemy — odpowiedziałem szeptem i wsunąłem obydwie dłonie pod jej bluzkę. Skóra Pauliny była przyjemnie miękka i ciepła. Sądząc po lekkim drgnięciu i zaskoczonym spojrzeniu dziewczyny, doskonale przewodziła bodźce czuciowe.
— Więc wierzysz mi, że z Dawidem jesteśmy tylko zwykłymi przyjaciółmi? — spytała, nawiązując do przerwanej rozmowy.
— Domyślałem się od samego początku.
— Dlaczego ludzie oceniają innych tak powierzchownie?
— Bo są zazdrośni — odpowiedziałem, zamykając usta Pauliny pocałunkiem. Bardzo smaczne usta.
Lawina ruszyła. Najpierw powoli, z ledwie słyszalnym mlaskaniem raz po raz stykających się i rozłączających warg. Lecz gdy palce dosięgły zapięcia stanika, kula śnieżna nabrała impetu. Runęliśmy na łóżko.
— Na to nie jestem gotowa — pisnęła Paulina, gdy zechciałem zsunąć z niej szorty.
— A na to? — spytałem, całują ją pod pępkiem.
— Na to też nie — odpowiedziała, zanosząc się śmiechem. Zalotnym albo ukrywającym lęki. Albo zalotnym i nerwowym jednocześnie. Nieważne.
Przysiadła na moment. Dała buzi. Udała, że nie czuje, jak zdejmuję z niej resztkę ubrań.
— Marku, musimy się pospieszyć — szepnęła, namiętnie całując mnie po szyi. — Niedługo wrócą rodzice.
— W tych sprawach nigdy nie wolno się spieszyć — odpowiedziałem przekornie i ponownie zacząłem całować po brzuchu.
— Marku, proszę. Mamy jeszcze tylko parę minut.
— Dopiero zaczęliśmy. — Rozchyliłem jej nogi. Wsunąłem się głową między uda.
— Mareczku!
— Tego nigdy nie wolno przerywać w połowie. — Postanowiłem poprzekomarzać się jeszcze trochę i pokazać, że w miłości przed żadnym szaleństwem się nie cofnę. Dziewczyny to lubią.
Paulina wiedziała jednak, jak sobie ze mną poradzić. Pobrała daninę ustami.
— Wygrałam! — zawołała, wybuchając spazmatycznym śmiechem.
— Gretko, czegoś takiego się po tobie nie spodziewałem — odpowiedziałem otumaniony narkotykiem spełnienia.
— Ja też nie. — Paulina zaśmiała się jeszcze raz, tym razem chowając twarz w dłonie. — Kiedy się teraz spotkamy?
Umówiliśmy się na poniedziałek u mnie w biurze. Z powodu zajęć Pauliny tylko na parę minut po szkole. I od razu też na wtorek u niej w domu. Och, żeby zawsze tak gładko szły sprawy z kobietami.
Na demonstracji w piątek Dawid był strasznie osowiały. Paulina próbowała go trochę rozruszać, ale bezskutecznie. Mamrotał tylko, że dobrze się czuje i wszystko jest w jak najlepszym porządku. Krystian na odwrót zdawał się czerpać siłę ze słabości kolegi. Ale może to tylko wrażenie, bo typ wiecznego wesołka. Paulina promieniowała pozytywną energią, wpędzając w zazdrość koleżanki. Kobiety mają co najmniej dziesięć zmysłów oprócz standardowych węchu, smaku, słuchu i tak dalej. Bezbłędnie wyczuwają stan innych kobiet, czy męczy je migrena, ile ostatnio miały orgazmów. Wiedzą o sobie nawzajem absolutnie wszystko. A ja udawałem, że ze szczęściem Pauliny nie mam nic wspólnego. Mimo że nie kto inny tylko ja, znów muszę się pochwalić sam, skoro nikt inny nie pochwali, maczałem w tym palce.
Jednak nic co dobre nie może trwać wiecznie, a już szczęście w sprawach damsko-męskich to na wyjątkowo pstrym koniu jeździ. Po demonstracji młodzież wróciła do szkoły na ostatnie zajęcia, a potem zaprosiłem Paulinę i chłopców do pizzerii. Nie ukrywam, że zrobiłem to po trochu z perwersyjnej próżności. Chciałem popatrzeć, jak się ślinią do koleżanki i ponapawać się ich niewiedzą i bezradnością. Powinienem był ten krok dwa razy przemyśleć. Jak to mówią, pycha kroczy przed katastrofą.
— Co wam podać do picia? — usłyszałem nad sobą pytanie kelnerki.
Głos jak głos, kobiecy. Tylko jakiś taki znajomy. Odruchowo odwróciłem głowę i... Beata, Patrycja? Ja tę dziewczynę skądś znałem. Ona mnie na pewno znała. I to nie jako księgowego, który jakiś czas temu otworzył biuro w tej mieścinie. Tylko kim ona była, nie mogłem sobie uzmysłowić w pierwszej chwili. Nie wiem, jak na to niespodziewane spotkanie zareagowało moje ciało. Być może zamknąłem oczy, uciekłem spojrzeniem w menu, na pewno kąciki ust zacisnęły się w nerwowym grymasie. Pozostali raczej nic nie zauważyli, ale ja wiedziałem, że z tego spotkania nic dobrego nie wyniknie.
„Żeby tylko sobie nie przypomniała. Żeby tylko nie próbowała się przywitać. Nie znam jej. Nie znamy się. Nie znasz mnie, dziewczyno. Nigdy mnie nie widziałaś”, przeleciało mi przez myśl wiele zaklęć, tempem błyskawicy.
— Zamówcie pierwsi. Ja zawsze potrzebuję więcej czasu na podjęcie decyzji — odpowiedziała Paulina pierwsza, kierując słowa do mnie i obydwu kolegów.
— To ja poproszę colę — odezwali się Dawid i Krystian zgodnym chórem.
— Zwykłą colę, colę light, colę bez cukru? — zapytała kelnerka.
Pytanie absolutnie normalne, skoro jest wybór. W jej głosie, jakby drgającym, nie umiem tego wrażenia oddać słowami, znać było jednak nutkę szyderstwa. Mogę przysiąc, że kelnerka w myślach już się śmiała. Żart, którym miała nas uraczyć za chwilę, siedział gotowy w jej głowie. Niecierpliwie przestępował z nogi na nogę.
— Colę light, poproszę — odpowiedział Krystian.
— Dla mnie tak samo — dodał Dawid.
— Dwie cole light — zapisała Beata lub Patrycja, tak naprawdę Aneta, koleżanka mojej byłej sympatii. Wreszcie zwróciła się do mnie: — A tobie co podać?
— Ja też poproszę colę, zwykłą, z cukrem — odpowiedziałem, wdzięczny kelnerce za dyskrecję i profesjonalizm.
— Z gazem czy bez gazu? — zadała mi jednak pytanie, mimo że tak bardzo starałem się uniknąć konwersacji.
Przesłyszała się? Zasugerowała się czymś i pomyślała, że chcę wodę mineralną? Być może była zmęczona, niewyspana, cokolwiek. Każdy może się pomylić.
— Z gazem — odpowiedziałem bez zastanowienia.
— To ja też poproszę colę, jak wszyscy, tylko colę zero, poproszę — włączyła się jeszcze Paulina mocno przesłodzonym głosikiem. Napój typu zero w jej wypadku to był doskonały wybór. Dodatkowego cukru nie potrzebowała.
— Dobrze. Dwie cole light, jedna regular, jedna cola zero. Mamy cztery napoje z gazem. Wszystko się zgadza? — Kelnerka maksymalnie grzecznie poprosiła o potwierdzenie.
— Tak, zgadza się — odpowiedzieliśmy zgodnie.
Nie, szyderczy uśmiech, nieszczery wyraz twarzy się nie zgadzał.
— Macie już wybrane jedzenie, czy wolicie poczekać?
Zamówiliśmy od razu.
Kelnerka długo nie wracała, lecz w końcu przyszła z tacą i zastawioną półlitrowymi szklankami.
— Cztery napoje z gazem cieplarnianym? — Puściła do mnie oko. Paulinę zmroziła wyzywającym spojrzeniem. W ten sposób pomściła łzy swojej przyjaciółki spowodowane przeze mnie.
Przez chwilę łudziłem się, że nikt nie zrozumiał dowcipu. Że pozostali czegoś nie dosłyszeli, nie zwrócili uwagi. Że dla Pauliny to nic nie znaczy. Co do Krystiana i Dawida się nie pomyliłem.
— Muszę wyjść na chwilę — oświadczyła Paulina, upiwszy pierwszy łyk coli.
Odsunęła krzesło. Ze wzrokiem wbitym w podłogę, z czego zdałem sobie sprawę o kilka sekund za późno, odeszła w kierunku toalet. I tyle żeśmy ją widzieli.
Pod jej nieobecność, Krystian zmusił kolegę do wyjawienia przyczyny złego humoru. Dawid bronił się, kluczył, ale po długim wahaniu, mniej więcej po dwóch minutach, w końcu powiedział:
— Paulina wczoraj nie odbierała telefonu. Poszedłem do niej, ale nie było jej w domu. Jej mama się zdziwiła, jak mnie zobaczyła. Powiedziała, że Paulina dopiero co wyszła do mnie. Zawiesiłem się jak Windows. Normalnie czarny ekran przed oczami. No to jej mama się zastanowiła i powiedziała, że właściwie Paulina, jak wychodziła, rzuciła tylko, że idzie do kolegi. Jej mamie się wydało, że do mnie. No dobra, ale u ciebie też jej nie było.
Posłuchałem tych żali i na chwilę jeszcze zrobiło mi się cieplej w duszy. Z nas trzech tylko ja znałem prawdę i nie nie zamierzałem się tą wiedzą podzielić. Miałem wyłączność na młodą kobietę i na informację. Fajnie jest być monopolistą.
Po piętnastu minutach zaczęliśmy szukać. Każdy po swojemu i nie oglądając się na innych. Dawid pobiegł do ubikacji, postukać w drzwiczki. Krystian wziął się za dzwonienie. Ja uruchomiłem internetowy komunikator.
— Gdzie? Poważnie? I już nie wrócisz? Mogę przyjść do ciebie? A jutro? Ale jesteś pewna? — podsłuchałem rozmowę Krystiana.
— Wszystko w porządku? — spytałem.
— Niby tak, ale nic nie rozumiem.
— Wyszłam na idiotkę — trochę później Paulina napisała do mnie.
„Bu, bu, bu, bad CO2!” „Ban CO2!”, pokrzyczałem w następny piątek. Ale już bez Pauliny. Ten głupi CO2 rozwalił nasz związek. Zostało tylko miłe wspomnienie i ogromny niedosyt. Prawdziwe love story powinno się kończyć happy endem, ślubem albo śmiercią jednego z bohaterów.
Tekst jest też na blogu