Mgła
7 kwietnia 2024
Szacowany czas lektury: 8 min
– Panie kapitanie, meteo podało, że mgła utrzyma się całą noc. Z dowództwa przyszedł rozkaz, by oszczędzać amunicję, aż będzie coś widać i obserwatorzy pomogą koordynować ogień. Wygląda na to, że do rana będzie spokój.
– Zarządź warty i każ ludziom odpocząć.
– Według rozkazu, panie kapitanie.
– Aha, sierżancie. Macie jeszcze trochę tego zarekwirowanego bimbru? Noga, wiecie… – Mrugnąłem. – Muszę zdezynfekować.
Spojrzał na mój kikut i uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Zobaczę, co da się zrobić, panie kapitanie.
Po minucie postawił przy mnie butelkę.
Czyżby pierwsza spokojna noc od trzech tygodni? Dzięki mgle… Takiej jak wtedy, dwa miesiące przed wojną…
Mgła spowiła świat. Tonęła w niej wiejska stacyjka kolejowa, do której przed kwadransem dowiozło mnie lando z majątku kolegi, u którego spędziłem urlop. Wyjrzałem przez okno, ale zobaczyłem tylko brudne mleko oparu. Tonął w nim peron, nikły tory, na których niebawem miał pojawić się ostatni pociąg.
W poczekalni było pusto. Kasa miała opuszczoną żaluzję i przypuszczałem, że zawiadowca, bo on był jedyną osobą obsługującą i kasę, i pobliski semafor oraz zwrotnicę, które zaobserwowałem, przybywszy tu dwa tygodnie temu, z równą co ja niecierpliwością czeka na ostatni dziś skład. Potem zgasi światło, zamknie wszystkie drzwi i pójdzie do jednego z domków na kolację. Dla niego to będzie koniec dnia.
Ale nie dla mnie. Przed porannym apelem musiałem dotrzeć do koszar, a to kilka godzin jazdy przerwane przesiadką i godzina drogi pieszo.
Dworcowy zegar odmierzał stuknięciami minuty do odjazdu.
Jeszcze osiem stuknięć. Może siedem, zanim oponę mgły przeniknie gwizd zbliżającego się pociągu.
Jeszcze sześć.
Pięć.
Naraz ciszę zakłóciło skrzypnięcie drzwi. Do poczekalni weszła młoda kobieta. Nawzajem obrzuciliśmy się spojrzeniami. Zlustrowaliśmy swoje mundury: ona mój, porucznika XXXI Pułku Artylerii, a ja jej, pracownika Urzędu Poczt i Telegrafów.
Głośnik w poczekalni zachrobotał i gdy myślałem, że rozlegnie się klasyczne: „Uwaga, Uwaga! Pociąg do…”, popłynęła zeń cicha melodia z radia.
Patrzyliśmy na siebie, czekaliśmy na gwizd lokomotywy i słuchaliśmy serenady na trąbkę.
Uśmiechnęła się.
Odpowiedziałem delikatnym skinieniem głowy.
– Marleen – przedstawiła się. – Pan porucznik do stolicy?
– Niestety nie. Tam zmieniam pociąg i jadę dalej, do jednostki – odpowiedziałem, po czym zapytałem:
– A pani?
– A ja pomagałam rodzicom na wsi, a teraz wracam do pracy.
Ciepło jej uśmiechu i coś w spojrzeniu i głosie rozgrzało mi duszę. Nic nie musiała mówić, a rozumiałem ją tak, jakbyśmy znali się od miesięcy i przegadali wiele wieczorów.
Trębacz z głośnika wciąż grał swą serenadę, gdy rozległ się odległy gwizd. Wyszliśmy na peron. Pociąg wciąż jeszcze nie nadjechał. Mgła rozmyła kontury ścian dworca. Tylko lampa z poczekalni przez zawieszony w przestrzeni żółty prostokąt okna oświetlała naszą samotną bliskość.
Zupełnie bezwiednie zbliżyliśmy się ku sobie. Odwróciła wzrok od tumanu, który za chwilę miał wypluć lokomotywę, i lekko przekrzywiła głowę. Brązowe oczy patrzące prosto w moje przyciągały i dostrzegłem w nich przyzwolenie.
Objąłem ją ramionami i zatonąłem pocałunkiem w lekko rozwartych, wilgotnych wargach.
Kolejne cztery przepustki wykorzystałem na odwiedziny Marleen. Czasu dla siebie nie mieliśmy wiele, zawsze dwie godziny między przyjazdem a odjazdem pociągu. Ostatnie dwa razy nie wyszliśmy z jej pokoiku. Na jednoosobowym sienniku splątywaliśmy ręce i uda, wpijaliśmy się w siebie wargami, grzali brzuchami.
Nasze oddechy przyśpieszały, by na koniec zwolnić.
Nasze oczy nie musiały patrzeć.
Nasze usta nie musiały mówić.
Wszystko było jasne.
Marleen miała radio. Przy ostatnim naszym spotkaniu grało tę samą serenadę na trąbkę, co w poczekalni kolejowej, gdy ujrzałem ją pierwszy raz.
A potem zaczęła się wojna.
Znowu jak co wieczór siedzę w schronie sam. Wojnie tej na przekór wspominam cię i chlam. Wypełnić jakoś pustkę chcę, powieki trę i ronię łzę, a mgła przyzywa czas, gdy los połączył nas.
Jak na zamówienie trębacz kompanii zaczyna grać. Zdolny chłopak. W moich uszach melodia przemienia się w tamtą serenadę, tym bardziej że mgła tłumi dźwięki i łagodzi ostre tony sygnałówki. Odstawiam ledwo napoczętą flaszkę z bimbrem i odwracam kartkę. W natchnieniu przelewam na papier notesu drugą zwrotkę:
Gęsta niby sukno świat spowija mgła; ktoś daleko tęskno serenadę gra. To twoje radio mami mnie, czy gdzieś we mgle ktoś w trąbkę dmie, a miast eteru fal ta mgła dźwięk niesie w dal…?
Pierwszy urlop dostałem w osiemnastym miesiącu wojny po stracie nogi, dwóch ranach, dwóch odznaczeniach, jednym orderze i czwartej gwiazdce. Cały tydzień. Wykorzystałem go na podróż do stolicy. Musiałem sprawdzić, dlaczego Marleen przestała do mnie pisać. W czasie walk nieraz zmienialiśmy kwatery, a poczta polowa miewała problemy. Marleen mogła stracić ze mną kontakt z różnych powodów, ale mogła też…
Musiałem ją odszukać. Nawet do nas docierały wieści o bombardowaniach stolicy. O pożarach, zniszczeniach, licznych ofiarach.
W miejscu domu, gdzie spędziliśmy dwie ostatnie wspólne godziny, była dziura w ziemi. Pytałem sąsiadów; nic nie wiedzieli albo nie chcieli powiedzieć. Znalazłem gdzieś nocleg i nazajutrz od rana kuśtykałem po ulicach wśród ruin i wielu śladów niedawnej pożogi. Odszukałem dyrekcję urzędu pocztowego, ale nie znałem nazwiska Marleen, a urzędnik miał co innego do roboty, niż szukać w kartotece pracownic o tym imieniu. Zanim wróciłem do tymczasowej kwatery, stałem przed urzędem i wypytywałem każdego i każdą w granatowym mundurze o Marleen, ale niczego się nie dowiedziałem. Przed nocą kupiłem w kantynie butelkę wódki, by móc zasnąć.
Jeśli wyjdę z domu, zanim spiję się, może powiem komu, że wciąż kocham cię; może gdzieś krąży bratni wrak, da gestem znak, ja powiem tak, a bliskość warg i ud miłości wskrzesi cud?
Nazajutrz i w kolejnym dniu również niczego się nie dowiedziałem. Nadzieja powoli ustępowała miejsca rozpaczy. W czwarty dzień urlopu na ulice, ruiny, gmachy i rudery stolicy naszła mgła. Chciałem ukoić samotność i znaleźć ułudę wytchnienia między udami przypadkowej prostytutki. Zagubiony w mglistych zgliszczach rzadko rozświetlanych żółcią ze szpar niechlujnie zaciągniętych zasłon czy niebieskimi lampkami orientacyjnymi brygad ogniowych bezskutecznie krążyłem i szukałem jakiekolwiek kobiety. Nie spotkałem żadnej. Czyżby wszystkie były zajęte pocieszaniem takich jak ja? Może wchłonęła je mgła i przeniosła na jakieś małe, zapomniane przez wszystkich stacyjki kolejowe? Objaw się! – wołałem do Marleen. Znajdź mnie! Wyjdź zza rogu, uśmiechnij się ciepło, rozgrzej moje serce, jak w tamtej poczekalni…
Błąkałem się i chwilami słyszałem trąbkę. Grała naszą serenadę, ale nie byłem pewien, czy słyszę tę melodię naprawdę, czy to tylko wytwór wyobraźni.
Widzę na ulicy ledwie światła lamp. Jest mi bez różnicy – dziewczę ty czy wamp. Wiem, że tam jesteś w gęstej mgle – przyzywasz mnie, ja szukam cię. Choć słyszę gdzieś twój głos, mijamy się o włos.
Następnego dnia postanowiłem wyjechać. Stołeczny dworzec był częściowo zburzony. Zaimprowizowana poczekalnia była zatłoczona, ale nie było w niej Marleen. Nieliczne kobiety bez uśmiechów ze łzami żegnały podobnych do mnie, którzy wracali na front.
Mnie nikt nie żegnał.
Wróciłem do jednostki. Zrozumiałem, że co było, nie wróci, ale nie mogłem się z tym pogodzić. Jak się pogodzić z utratą miłości?
Mgła nas dzisiaj dzieli; skończył się nasz czas. W białej mgły pościeli cierpi każde z nas… I choć nocami czasem śni, że żar się tli, to jednak w dni brak bliskich ust i rąk, jest źródłem naszych mąk.
Chwytam butelkę, niebacznie pociągam zbyt duży łyk bimbru i niemal się krztuszę. Mocny! W tym momencie słyszę charakterystyczny narastający świst.
Pocisk wpada do środka. Krew obryzguje ściany prowizorycznego frontowego schronu. Chlapie na ostatnią stronicę, z której zmywa atrament świeżo napisanej zwrotki wiersza. Alkohol rozbłyskuje błękitnym płomieniem, który miesza się z żółtym palącej się nafty, i oba zgodnie sięgają po zapisane kartki.
Patrzę na to wszystko z góry i wiem, że te strzępy rozrzucone po leju to ja. Niczemu się nie dziwię, tylko trochę mi żal notesu i tego, że nikt nie przeczyta strof, które w nim napisałem.
– Jesteś, kochany! – Marleen przytula się do mojego boku. W jej głosie pobrzmiewa ulga. Nie musi mówić nic więcej. Wiem, jak długo i niecierpliwie na mnie czekała.
Słyszę przeczyste dźwięki trąbki grającej naszą serenadę. Mam na sobie wyglansowane jak do przeglądu buty i nieskazitelnie czysty, wyjściowy mundur kapitana artylerii, który zdobią dwa odznaczenia i order. Ona jest w nienagannie wyprasowanym uniformie pracownika poczty z nową naszywką awansu. Pociąga mnie i razem unosimy się we mgle, która spowija świat jak wtedy, gdy się pokochaliśmy. Jestem tu nowy, więc daję się jej prowadzić; na dole, w tym leju, nic mnie nie trzyma. Straciłem wiersze, ale odzyskałem Marleen. Kilka nadpalonych kartek to mała cena za wieczną miłość.
– Nie smuć się – mówi Marleen, bo słyszy moje myśli. – Tu, gdzie czas nie płynie, poznałam wszystkich poetów i jeden z nich napisał, że:
…Płomień rozgryzie malowane dzieje,
skarby mieczowi spustoszą złodzieje,
pieśń ujdzie cało! Tłum ludzi obiega;
a jeśli podłe dusze nie umieją
karmić jej żalem i poić nadzieją,
ucieka w góry, do gruzów przylega
i stamtąd dawne opowiada czasy…
Zachwycam się tymi wersami, bo są lepsze niż moje, a tymczasem wzlatujemy ponad mgłę. Zmierzamy ku gwiazdom, których są tryliony, a jedna od drugiej różna jest w jasności. I ja będę jedną z nich. Jak Marleen.
– Inny z kolei nauczył mnie, że rękopisy nie płoną – mówi dalej. Robi jakiś gest i widzę, jak w jej ręce materializuje się mój notes otwarty na ostatnio pisanej zwrotce. Jest nienaruszona, a okrągła plama krwi u dołu przypomina pieczątkę cenzury poczty polowej.
List, który w końcu dotarł do adresata.
Radość jasna jak dźwięki trąbki przepełnia mą duszę. Już niczego mi nie brakuje, bo słowa mojego wiersza są na wieczność wplecione w przenikającą świat serenadę.