Droga do raju
6 listopada 2023
Szacowany czas lektury: 15 min
amoroso – kochanie (w każdym znaczeniu)
bambola – laleczka (też z podziwem o dziewczynie)
fiano, greco – wina toskańskie
giuria – ława przysięgłych
piccola – mała
puttana – dziwka
Zanim odejdę, chcę podzielić się z wami moim amoroso, miłością mego życia. Bo szkoda byłoby, gdyby miłość ta odeszła wraz ze mną.
U nas, w trattorii Donna Rosa, każdego wieczoru rozbrzmiewała muzyka. To Ferdinando grał na swojej mandolinie, a był niezmordowany. Bardzo go lubiłam i czasem, gdy Rosa nie widziała, dolewałam mu fiana do kieliszka, który stał zawsze obok niego. To wino to było jego całe uposażenie i pół życia, bo drugą połową była muzyka. A grał pięknie, bo nic go nie rozpraszało – ani biust donny Rosy (a pokaźny był i było na co popatrzeć!), ani dziewczyny z okolicy (a były wśród nich prawdziwe bambole, wierzcie mi), ani nawet pupa Chiary, którą ta błyskała spod spódnicy, ale tylko czasem, gdy przyszli Roberto albo Mario, albo miała na kogoś szczególną ochotę. A piękne te widoki były mu obojętne, bo był ślepy od urodzenia. Cóż, taki los, a losu się nie wybiera.
Jego muzyka przyciągała do trattorii całą okolicę. Panny kręciły spódnicami i robiły słodkie minki do kawalerów, chłopcy pili wino i obłapiali się z dziewczynami. Wszyscy całowali się, tańczyli (tak, tak, w tańcu najłatwiej położyć rękę na pupie, najłatwiej bez budzenia zgorszenia docisnąć się brzuchem, by sprawdzić, czy ukochanemu już stoi, bo przecież wstyd byłoby wyjść z nim do winnicy albo do składziku, gdy nie ma nastroju; mógłby się wtedy obrazić na cały tydzień!) i śpiewali.
Teraz muszę zaznaczyć, że mój Gulio nie odwiedzał mnie w trattorii. Nie, spotykaliśmy się na plaży. Szłam tam po skwarnym dniu i pracowitym wieczorze, a jeśli komuś się wydaje, że bieganie między piwnicą a zawsze niecierpliwymi gośćmi to… – jak wy w tej Ameryce mówicie na pezzo di torta?…
– Bułka z masłem, ma belle!
… o właśnie!… Zaraz, co to ja chciałam powiedzieć?
– O bieganiu z winem w trattorii.
No właśnie! Więc to nie jest… bułka z masłem.
Mimo pięknej nocy plaża była wtedy pusta. Księżyc świecił, w dali mrugały światła gwiazd, a niżej na widnokręgu jaśniała łuna Napoli. Zdejmowałam sandałki, szliśmy brzegiem ku Capo di Sorrento. Woda pieściła mi rozpalone zmęczeniem stopy, a mój Gulio tylko czekał, bo wiedział, że za chwilę zrzucę sukienkę. Po co ją moczyć, jeśli nie ma się drugiej na zmianę, prawda? Ale nie, nie myślcie sobie, że zwyczajnie zsuwałam ją z ramion i upuszczałam na piasek! Skąd! Droczyłam się z moim amoroso jak prawdziwa puttana, jak Chiara ze swoimi amoroso, Roberto, Mario i wszystkimi innymi. Najpierw lewe ramiączko… ale tylko na chwilę, na króciutką! Zaraz potem prawe… i znów wsuwałam na powrót. I tak parę razy, aż mój Gulio rozpalał się jak piec do pizzy.
Ale, ale! Czy wiecie, jak sprawdza się, czy piec do pizzy jest już odpowiednio nagrzany? Pewno nie; kto w Ameryce miałby was tego nauczyć!
No więc bierze się kartę gazety, zgniata w kulę, wrzuca do pieca i liczy: raz, dwa, trzy… Jeśli na „trzy” kula papieru zajmie się płomieniem, można wsuwać pizzę.
Ale o czym to ja mówiłam?
– O tym, jak Gulio się rozpala, signora.
No tak… Widziałam to po wybrzuszeniu jego spodni, hihi! Gdy sądziłam, że już dłużej nie wytrzyma i albo suwak mu puści, albo zrobi się dziura w materiale, a wiecie przecież, z jak mocnej serży szyte są wranglery, hihi, zdejmowałam majtki. Opadały na plażę spod mojej sukienki… Ha! Gdybyście wtedy widzieli mojego Gulio! Bo on wiedział, co za chwilę dostanie. A potem… powolutku wyswobadzałam się z kiecki. Powolutku… Najpierw pokazywałam cycki…
Nie miałam tak wielkich, jak donna Rosa, ani nawet tak zadziornych, jak Chiara, ale i tak, zapewniam was, było na co popatrzeć! Lubiłam wtedy nabrać nieco wody i ochlapać je, by ładnie sterczały. A one buntowały się przeciwko nagłej ochłodzie i wręcz wyrywały się przede mnie, byle dalej, hihi! A Gulio!… Musielibyście go zobaczyć! Przestępował z nogi na nogę, jakby miał się zaraz zsikać, ręce mu latały, jakby miał mnie zgwałcić, a w kroku wyglądał, jakby wsadził tam sobie piłkę. I nie taką od tego waszego bejsbolu, hihi.
A ja cieszyłam się, wyobrażając sobie, co czuje, jak nie może się mnie doczekać. Widziałam, jak skręca się z niecierpliwości, i dumna byłam z takiego amoroso. Furda Roberto i Mario, pal diabli tę puttanę Chiarę! Mój jest najlepszy! On mnie nigdy nie zostawi!
Myślicie, że w końcu stawałam przed nim nago? Tak, ale tylko na jedno tchnienie, bo ledwie zrzuciłam łaszki, wbiegałam do wody. A on za mną. Ścigał mnie, ale byłam dobrą pływaczką. Nogi trenowane biegami po schodach trattorii i ręce ćwiczone noszeniem butli i nalewaniem do setek kieliszków dawały mi przewagę. Ale zawsze mnie dopadał; łączyliśmy się w jedno – ja, on i morze, a księżyc był nam jedynym świadkiem.
Gdy w końcu targana miłosnymi skurczami opadałam na piach plaży, to on pomagał mi pozbierać rozrzuconą odzież, choć raz czy dwa zdarzyło się, że nie wszystko znalazłam. Cóż, może majtki zabrał jako pamiątkę? A co mi tam! Niech się cieszy! Nazajutrz Chiara pytała mnie, dlaczego cały dzień się uśmiecham. Myślicie, że przyznałam się, że jestem tego dnia bez majtek jak ona, hihi?
– O tak, dziecko, dziękuję. Ta rurka mi trochę przeszkadza.
– Ale to tlen, signora Luisa. Dottore Gualmini mówi, że pani pomaga.
– Dobrze. Za chwilę znów ją przybliżysz. Wiem, że chcesz jak najlepiej.
Innymi razy nie zdejmowałam sukienki do końca, tylko przysuwałam się do mojego amoroso, klękałam przed nim, a on już wiedział, że to Ten Dzień.
Najpierw to on droczył się ze mną. Pociągał za pasek od wranglerów, szpila wysuwała się z oczka… poluźniał go i zastygał na chwilę, obserwując oczekiwanie w moich oczach. Gdy oblizywałam wargi, nie mogąc się pohamować, i poganiałam go w myślach, by szybciej, by wreszcie, by już… zaciskał go i szpila sprzączki ponownie lądowała w oczku, a on uśmiechał się kpiąco, widząc wyraz zawodu na mej twarzy. Och, mamma mia! Potrafił to robić kilka razy, podczas gdy ja drżałam, śliniłam się w męce tęsknoty za jego kutasem, wyobrażając sobie, jak nabrzmiewa, fioletowieje od krwi i pręży się ku górze, ku moim stęsknionym wargom i dłoniom… Wreszcie przestawał zaciskać pas, ale cóż z tego, że jego końce już zwisały ze szlufek! Suwak, ten suwak, który chronił dostępu do członka mojego amoroso, zjeżdżał w dół, powoli, ach jak powoli… by nie uwolniwszy Guliowej męskości, sunąć znów do góry! Jakże ja cierpiałam! Pod moim brzuchem działo się coś, co Chiara nazywała motylami, ale u mnie bardziej przypominało to łaskotki, których hojnie udzielał mi swą wielebną ręką don Leonardo, gdy przygotowywał mnie do pierwszego przyjęcia Santissimo Sacramento. I znów, powoli w dół, by zaraz szybko, w górę… No ale za którymś razem nie podjechał. Teraz ręce Gulia wysuwały guzik z dziurki pod pępkiem… i zaraz wkładały go z powrotem! Och, Santa Maria la Bruna! Ileż mąk musiałam znieść, zanim wranglery opadły w piasek plaży! Zanim ujrzałam wreszcie kutasa mojego amoroso przed oczami, ustami, nosem. Ach, jak on pachniał! Bardziej uwodzicielsko, niż perfumy don Leonarda!
Ale teraz nastawała moja kolej. Przybliżałam język do żołędzi, dotykałam jej nim… i cofałam. Lekko dmuchałam ciepłym powietrzem i delektowałam się cierpieniami mojego amoroso. Pojedynczymi liźnięciami doprowadzałam go do szału! Obserwowałam jego ręce – z trudem powstrzymywały się przed złapaniem mnie za włosy, przed objęciem mej głowy, by przybliżyć ją, wymusić wchłonięcie do buzi jego kutasa. Gulio balansował między bólem oczekiwania a szczęściem wytrysku, a ja cieszyłam się jego miłosną męczarnią.
Aż wreszcie moje wargi obejmowały go całego, usta wchłaniały żołądź. Zasysałam go tak głęboko, jak tylko się dało, tak jak nauczył mnie don Leonardo celem właściwego przyjęcia Corpus Christi. I wtedy mio amoroso już nic nie mógł poradzić; łapał moją głowę i nie pozwalał, by się oddaliła. Wbijał się we mnie swoim członkiem raz, drugi, trzeci… Nigdy nie dotrwał do czwartego. Tryskał, a ja delektowałam się swoją władzą. To był mój tryumf!
Bo kiedy indziej kobieta ma władzę nad mężczyzną?
Niemal co wieczór wracałam na plażę, bo mio amoroso czekał tam na mnie. Z naręczem marzeń, z bukietem wyobrażeń. Mój Gulio.
– Signora Luisa, proszę chwilę odpocząć!…
– Dobrze, dziecko.
I zdarzyło się kiedyś, że Chiara zobaczyła mnie z moim amoroso w tańcu przy świetle księżyca. Następnego dnia zaciągnęła mnie za składzik na zapleczu trattorii i wygarnęła:
– Widziałam cię wczoraj na plaży. Z kim się zabawiałaś?
– Z nikim.
Nie zdradziłam imienia. Ta puttana nie jest kimś, komu powierzyłabym moją tajemnicę.
– A ja i tak wiem. Jeśli myślisz, że on jeszcze ze mną nie spał, to jesteś w błędzie.
Zaskoczyła mnie ta perfidna zołza, niech ją sam Lucifero oboma rogami naraz przebodzie i na tych rogach do piekła przeniesie!
– Gulio?!
– Ha! Wiedziałam! Nie ma żadnego Gulia! To tylko wytwór twojej chorej wyobraźni! Zejdź na ziemię! Poderwij jakiegoś syna fabrykanta albo chociaż majętnego gospodarza. Niech cię nadzieje na swój róg! Może w ten sposób wybije ci z cipy te fantazje! Bo na więcej nie licz! Na ciebie żaden książę z Napoli nie poleci. A wiesz dlaczego? Bo tacy tu nie przyjeżdżają! Ich cadillaki nie parkują przed naszą trattorią; ich jachty omijają naszą parszywą zatokę i żeglują do Ameryki, do Nowego Yorku. Tam jest ich raj. I ja tam popłynę. Za miesiąc lub dwa. Z Robertem i z Mariem. A ty nalewaj dalej tutejsze fiano i greco, przecieraj stoliki i zazdrość donnie Rosie jej mleczarni, bo twoja coś słaba.
Uszczypnęła mnie w cycek i odeszła śmiejąc się pogardliwie, bo właśnie przyszli pierwsi klienci.
Głupia Chiara! Czy ona myśli, że ja to ona? Ja mam Gulio; nie potrzebuję syna fabrykanta ani gospodarza. A gdy los się uśmiechnie, to wszystko może się zdarzyć! Nawet do naszej zatoki może wpłynąć stumetrowy jacht samego Onasisa…
Z błogich marzeń wyrwał mnie głos donny Rosy, wołający do obowiązku.
Następnego dnia Roberto klepnął mnie w pupę, a gdy się odwróciłam, by ze śmiechem obdarzyć go siarczystym policzkiem w podzięce za ten komplement i wyróżnienie, złapał mnie za rękę, przyciągnął, objął i pocałował w same usta.
Gulio nigdy mnie tak nie pocałował.
Trzymał mnie tak mocno, że nie mogłam się wyswobodzić.
Gulio nigdy mnie tak nie przyciskał.
Czułam jego naprężoną męskość, a nigdy jej nie poczułam u Gulia przez suknię i spodnie.
– Słuchaj, piccola! Jest okazja. Płyniemy z Mariem do Ameryki! Zabierzesz się z nami do raju? Chiara mówi, że umiesz tańczyć. Jeśli tak, to musisz nam pokazać, co potrafisz, bo może zafundujemy ci bilet.
No i co powiecie? Czy to nie większy cud niż jacht Onasisa w naszej zatoce?
– Może lepiej byłoby, signora Luisa, gdybym panią już zawiozła do pokoju? Dottore Gualmini twierdzi, że wysiłek może przyspieszyć…
– A niech przyśpiesza, hihi. Nie przejmuj się, dziecko. Dobra z ciebie dziewczyna, ale ja muszę coś załatwić, zanim… Wiesz…
Casting (tak Roberto nazwał oglądanie mojego tańca) wypadł świetnie. Najpierw tańczyłam na plaży z Guliem, ale potem, gdy już wyszłam na brzeg, Mario stwierdził, że plaży w Nowym Yorku pewnie nie ma, więc muszę się sprawdzić w sali. Salą była oczywiście trattoria donny Rosy, do której weszliśmy w czwórkę w środku nocy. Mężczyźni zapalili światło, stoliki odsunęli pod ściany, zasiedli na krzesłach i kazali nam tańczyć. Chiara robiła co mogła, ale nie miała ze mną szans! Gdy już byłyśmy bez majtek i sukienek, posunęła się do tego, że uklękła przed Mariem, rozpięła mu rozporek i kontynuowała taniec z jego penisem w dłoniach, a potem w ustach. Głupia, nie wiedziała, że ja z Guliem robiłam to dziesiątki razy! Nie mogła się ze mną równać! Mój taniec spowodował, że Robert stękał i jęczał, aż w końcu, gdy ta puttana Chiara obcierała sobie twarz ze spermy Maria, złapał mnie za włosy, wbił mi się głęboko w gardło i eksplodował. No i co, Chiaro? Kto lepszy?
Czułam, że Gulio też jest ze mnie dumny. Pognębienie tej zołzy to w końcu była częściowo jego zasługa.
Prób castingowych było więcej i już po trzeciej Roberto i Mario oświadczyli, że płynę z nimi. Do raju za ocean.
Gulio oczywiście popłynął ze mną. Miłości się nie zostawia. Potentat szczęścia, udziałowiec fortuny. Mój Gulio.
– Co? Ach tak, rurka. No skoro trzeba…
– To dla pani dobra, signora Luisa. Będzie się lżej oddychało.
W raju okazało się, że nie jest to żaden raj. Podobnie jak w trattorii donny Rosy sprzątałam, nalewałam, uśmiechałam się do gości, ale brakowało mi plaży. I Gulia.
Bar, w którym pracowałam, wszystkim różnił się od trattorii. Nie było w nim Ferdinanda i jego mandoliny. Muzyka dobiegała z jakiegoś pudełka zawieszonego pod sufitem, ale nie przypominała tamtej. Dziewcząt prawie nie było, a chłopcy nie śpiewali i nie tańczyli. Siedzieli smętnie i sączyli swoją whisky and cola. Nikt nie dał mi klapsa w pupę, gdy przechodziłam. Czasami któryś wyjął nóż albo pistolet i potem przyjeżdżała policja.
Ich smutku nie rozweselał nawet mój taniec. Nie cieszył ich mój biust, a w końcowej scenie, gdy zrzucałam ostatnie łaszki i wśród brzmień pudełka spod sufitu pokazywałam wszystkie wdzięki, zamiast gwizdów i sprośnych okrzyków aprobaty zaledwie czasem rozlegały się pojedyncze oklaski. Raz jeden zdarzyło się, że americano w wysokich butach strzelił z colta w sufit, ale Mario zaraz wyprowadził go na ulicę ze strachu przed irlandzką policją.
Mój amoroso gdzieś się przytaił, bo nie miał gdzie mnie kochać. Sypialnię nad barem dzieliłam z Chiarą, a ta puttana co noc sprowadzała sobie nowego kochanka, więc albo musiałam udawać, że mnie nie ma, albo byłam wyrzucana do składzika na szczotki. Był on tak mały, że nie mogłam się nawet położyć, a co dopiero we dwoje z Guliem…
Pewnego dnia przed naszym barem zatrzymał się błękitny cadillac. Jego skrzydła stapiały się z niebem, a wnętrze wypluło trzech ludzi w garniturach. Gdy weszli do środka, wszyscy goście natychmiast się ulotnili, a ani Mario, ani Roberto nawet nie pomyśleli o tym, by ich ścigać za niezapłacone drinki. Przybysze usiedli i Robert skinął na mnie, że zaraz ma być występ. Zdziwiłam się, bo do mojej pory brakowało godziny, a i nigdy nie tańczyłam przy niemal pustej sali. Jednak muzyka z pudełka zaraz zadźwięczała, a ja wiedziałam, co mam robić.
Ten z gości, który był ich szefem, a to było widać na pierwszy rzut oka, zażądał kieliszka fiano. Był bardzo zadowolony, gdy Chiara mu je nalała z opasłej butli, która wyglądała tak, jakby przypłynęła razem z nami z Napoli. Oglądał mój występ uważnie, przywołał Roberta, zapytał go o coś szeptem, wręczył mu plik dolarów i potem skinął na mnie.
– Marnujesz się tu, bambola – odezwał się w napoletano. – Masz jakieś pamiątki? Zbieraj się, bo jedziesz ze mną. Szmatki zostaw; te nie będą ci więcej potrzebne.
Jeśli myślicie, że jego usta zdobyły się na uśmiech, to jesteście w błędzie. Podobnie jego towarzysze; cała trójka zachowała śmiertelną powagę.
– Dziecko drogie, czy możesz mi pomóc podciągnąć się na tym fotelu? Zjechałam trochę…
– Oczywiście, signora Luisa!
– Dziękuję ci!
Zostałam z Guliem przewieziona do luksusowego apartamentu. Mówię wam, to był raj! Salon, pokój ochrony, służbówka, sypialnia, kuchnia i gabinet oraz luksusowa łazienka z wanną na dwie osoby. Z lewego kranu leciała ciepła woda! Czy możecie sobie to wyobrazić? Gabinet oczywiście nie był dla mnie, ale z łazienki, sypialni i salonu mogłam korzystać do woli. Tylko wychodzić nie mogłam, ale za to miałam własną służącą. Początkowo nie mogłyśmy się porozumieć, bo Betsy była americano, ale miało to swoją dobrą stronę, bo od niej uczyłam się języka raju. Dogadywałyśmy się dobrze, choć była z niej prosta dziewczyna, która nigdy nie zrozumiała, o co chodzi z Guliem. Don Antonio, mój mafioso, odwiedzał mnie regularnie dwa razy w tygodniu, więc w pozostałe dni kochałam się z moim amoroso. Co też on wyczyniał w tej wannie z dwoma kranami! Nauczył mnie wtedy dzielić się miłością, bo czasem życzył sobie, by towarzyszyła nam Betsy. To ona pokazała nam, jak bardzo przydatny dla dziewczyny może być strumień ciepłej wody. Jeśli jeszcze nie wiecie, to spróbujcie. Najlepiej kąpać się z szamponem, by wytworzyć pianę. Jesteście jak odziane w zwiewną suknię, a woda, cieplejsza niż ta z Morza Tyrreńskiego, jak amoroso – opada, rozbiera was z osłon, muska cipkę; pieści was tak, jak tylko chcecie. Dźwignią kranu możecie zmienić pieszczoty na słabsze lub mocniejsze. Tak robił mój Gulio, a ja wyginałam się, to odsuwając, to podnosząc pupę ku niemu. Czasem, gdy poczynał sobie zbyt obcesowo, uciekałam pod wodę i wtedy stawał się tak delikatny, że ledwie wyczuwalny. A gdy zapragnęłam czegoś mocniejszego, wystarczyło unieść się nad pianę i podstawić cipkę wprost pod niego. Mówię wam, róbcie tak, a nie pożałujecie!
Ale i tak najlepsze było kochanie się w trójkę: ja, Betsy i Gulio. Tego nie da się opowiedzieć, spróbujcie same. Nie musicie w wannie; tutejsze są zbyt małe, nie takie, jak w moim raju w NoLita. My też często robiliśmy to w sypialni, a czasem w salonie. Wtedy nieraz się zdarzało, że ochroniarze, a zawsze co najmniej jeden z nich był w mieszkaniu, słyszeli, jak się kochamy. Wtedy Cesare albo Pietro dołączał do nas, ale zawsze zajmował się Betsy, bo wiedział, że don Antonio nie byłby zadowolony, gdyby dowiedział się, że ktoś poza nim kocha się ze mną. No i ja miałam przecież Gulia. Z garścią przyjemności, z zastrzykiem radości, a Betsy nie; była samotna.
To, że miałam amoroso, okazało się bardzo ważne, gdy mój mafioso przestał przychodzić. Cesare wygadał się, że procuratore americano oskarżył don Antonia o jakieś zabójstwa, ale to nic, powiedział, bo i tak giuria jest nasza. Pomylił się jednak, bo don Antonio już nie wrócił. Czekałam na niego, czekałam, aż w końcu zachorowałam. Alfredo, który zastąpił Pietra, zabrał mnie do lekarza, a ten uparł się, bym nie wracała do raju w NoLita. I tak jestem tu; bez Betsy, ale nadal z moim amoroso, bo on jest zawsze przy mnie. Ze szczyptą zapomnienia, z darem zatracenia. Nigdy mnie nie opuścił. Mój Gulio…
A teraz wygląda na to, że ja opuszczę jego.
Więc proszę o jedno: zaopiekujcie się moim amoroso. Amoroso przecież zawsze może się przydać, nawet takie trochę cudze jak to moje. Niedobrze byłoby, gdyby się zmarnowało. Obiecacie mi to? Możecie nazwać je innym imieniem; Pablo, John, Helga, Mary czy nawet Jesús. Ono się nie obrazi. To nawet lepiej, bo przecież to już będzie wasza miłość, nie moja…
– Signora Luisa, na więcej nie mogę pozwolić! I tak się boję, że jutro dottore Gualmini mnie zwolni.
– Ależ skąd, dziecko. To przecież już koniec. Możesz mnie odwieźć do łóżka.
– Wybaczcie, że rozpoczynamy poranne nabożeństwo z opóźnieniem, ale czuwałem przy signorze Luisie Zambelli. W nocy z moich rąk przyjęła wiatyk i oleje święte. Przed chwilą odeszła od nas; jak zwykle spokojna, do końca uśmiechnięta. Dottore Gualmini właśnie potwierdził zgon. Pomódlmy się, by rychło trafiła do raju, tym razem już na zawsze. Wieczne odpoczywanie racz jej dać, Panie…
– …a światłość wiekuista niechaj jej świeci na wieki wieków.
– Niech odpoczywa w pokoju.
– Amen.