Ognie i miecze (I). Step
4 grudnia 2022
Szacowany czas lektury: 20 min
To taka moja próbka. Mam zaplanowane to jako długie opowiadanie, naszpikowane nieco historią (choć nieco wyfantazjowaną :).
Wiem, że czyta się ciężko język stylizowany na staropolski, dlatego arcyważne będą dla mnie Wasze uwagi, krytyka i podpowiedzi.
Dziwny to był rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia.
Ciemne i chmurne, przez co groźne niebo nie wieszczyło nic dobrego. Dzikie Pola przez to zdawały się jeszcze bardziej srogie, wręcz straszne.
Przez step sunęła kolaska, zaprzężona w parę koni, a obok niej podążało dwóch jeźdźców. Jeden z nich zwłaszcza przykuwał uwagę – chudy i bardzo wysoki, z potężnym, starodawnym mieczem. W kolasce, tyłem do kierunku jazdy, siedział starszy, otyły mężczyzna, a na wprost niego urodziwa, zadbana i elegancko ubrana kobieta. Na koźle powoził stary, malutki Czerkies.
– Waćpanno pani Marto, furorę czyni nie tylko na dworze księcia Jaremy, ale i na całym wschodzie Rzeczypospolitej! – zagadywał nestor.
– Wielce waćpan łaskaw, lecz czymże takim na takie mniemanie zasłużyłam…
– Niechże pyta pani, czym sobie nie zasłużyła? Po pierwsze primo, urodą! Lico gładkie, a figura? Palce lizać! Zaiste bogini Afrodyta, powabna i ponętna! Po drugie primo: mądra… a po trzecie primo, ech… rzeknę to… Obyczajową rewolucyję panna wywołuje… Takie stroje nosząc, które nie tylko szyję okazują, ale i wydatne dekoltum… – mówiąc to, poczuł się jakby bardziej uprawniony i zerknął głębiej w dekolt Marty. Dwie półkule dumnie panoszyły się za koszulą.
– Ach… tamte dwie suknie… We Francyji bywałam i dostałam je w podarunku od samej królowej… Sama Maria Ludwika Gonzaga, małżonka miłościwie nam panującego Władysława IV, darowała mi je, gdy z księciem Jaremą w Warszawie przebywalim…
– A to głośno było o tym, że wielce polubiła pannę nasza królowa, choć szlachta okrutnie jej niełaskawa… Samo imię, gdzieżże to nosić imię Maria! Toż to dla Matki Boskiej miano reservum…
– Ale dlatego przyjęła imię Ludwika, zresztą sam wielki Ludwik XIII był jej chrzestnym ojcem… Piękna i inteligentna kobieta… Prowadziła w Paryżu salonik literacki, ma wielkie ambicyje i horyzonta…
– A ty bronisz jej waćpanna, bo królowa pono mawiała, że ty jedna z nią po francusku płynnie konwersujesz…
– Uwielbiałam z nią gawędzić, a że ona codziennie mnie do siebie prosić raczyła…
– I to od niej przybywa ta nowa, bezwstydna moda. No nie powiem, że męskie oko nie trafia wtenczas w takiego dekoltu jasyr.
W tym momencie wzrok Zagłoby ewidentnie trafił w niewolę dwóch piersi, które raźnie i zgodnie, jak dwie piłeczki, podskakiwały, gdy tylko koła wybijały się na wybojach. Starzyk miał ewidentnie zgryz, czy powinno się damom zakazać takich wodzących na pokuszenie strojów, czy jednak pozwolić… wszak miło sobie takie widoki chłonąć. Na wszelki wypadek łapczywie je więc chłonął.
Tymczasem dwaj jeźdźcy, którzy pozostali nieco z tyłu, rozmawiali o pasażerce kolaski.
– A kimże właściwie jest owa panna Marta? – dopytywał dryblas.
– Ano… tajemnicza sprawa to… Bliska przyjaciółka Wiśniowieckich… Jedni mówią, że książęca faworyta. Pono Jarema ją co rusz w jej komnacie nawiedza i takoż w łożu…
– Ha! A ja słyszałem, że nie. Że raczej ją jako i rodzoną siostrę traktuje…
– Ano, różnie prawią. Jedna służka gadała mi, że na własne uszy słyszała, jakoby z izby panny Marty jakoweś niewieście jęki dobiegały…
– Wielce urodziwa to białogłowa, cera gładziutka jak u cherubina… a wiele wiosen liczyć może?
– Takoż nie wiadomo nic… Damulka nie tak dawno na Ruś zjechała, pono wcześniej w świecie bywała, nauk pobierała… Jedni prawią, że do trzydziestki jej jeszcze daleko, drudzy, że zaraz czterdziestka na karku… A gdzie prawda leży? No, ale z lica to młódka… Ech… Skraść by jej tak całusa! Od jej ślicznych usteczek wołami by mnie nie oderwał!
– Ja nawet nie śmiem o takiej niewieście fantazjować… za wysokie progi… Ale jakbym mógł taką niewiastkę poślubić… Ech… Marzenie ściętej głowy, dla samej nocy poślubnej by warto żyć…
– Ha, ha, ha! – zaśmiał się Rzędzian. – Przecieżeś czystość ślubował. A i tak w głowie ci owy miód, któren każda baba pod spódnicą chowa!
Tymczasem Zagłoba próbował wydobyć z Marty cel ich podróży.
– Zali na dwór królewski jedziem? Tam panience w ekskursyi towarzyszym?
Dama uśmiechnęła się uroczo do starzyka, pokazując rząd równych, śnieżnobiałych zębów i kokieteryjnie zakręcając pukiel włosów wokół palca. Zrazu nic się nie odezwała.
– A wiesz waszmość. Marysia… to jest jej królewska mość… Wspaniały dwór prowadzi. A jakież ona ma koncepcyje! Imaginujesz waszmość?! Ma ambicyję by w Polszcze założyć coś, co zwie się w cudzoziemskich krajach gazettą. To taki druk, dzięki któremu wszelkie wieści lotem błyskawicy do narodu dotrą…
– Gazetta?
– A to chyba z italiańska… Z Wenecyi…
– Z Wenecyi… A niech Bóg broni przed taką rewolucyją! A co, może jeszcze pospólstwo i prostaczków winno się na nauki posyłać?! Komedyja i granda. Chamom sejm ustawowo szkół zakazać winien! A jak się ma zwać to monstrum? Ta gazetta?
– Merkuriusz.
Korowód wjechał między burzany. Zagłoba postanowił wykorzystać osłonięte nieco miejsce.
– Najwyższy czas, na stronę się udać. Waszmościowie na prawo, waćpanna na lewo – zakomenderował.
Marta zgrabnie zeskoczyła z kolaski, jednak pech chciał, że jej szeroka, falbaniasta spódnica zaczepiła się o wystający kołek. W efekcie zarówno strojna spódnica, jak i halka, uszyta z misternej koronki, pozostały w górze, gdy Marta wylądowała na ziemi. Oczom mężczyzn ukazały się długie nogi kobiety, odziane w coś, czego nigdy do tej pory nie widzieli – jedwabne, kremowe pończochy. U góry były zamocowane bordowymi, wiązanymi tasiemkami. Powyżej pończoch i tasiemek dało się zauważyć nagie uda Marty.
– O Jezus Maria! – zakrzyknęła skonsternowana dama i czym prędzej zdjęła z kołka zaczepiony materiał spódnicy.
Na wszystkich rycerzach wywarło to piorunujące wrażenie i wszyscy starali się zachować unikalny obrazek w pamięci.
Zarówno Zagłoba, jak i Rzędzian, nie byli by sobą, gdyby nie skomentowali.
– Dobrze, że waćpanna kiecki nie podarła… – Młodzian bacznie wpatrywał się w poprawiającą strój Martę.
– Dobrze, że i czego innego sobie panna nie rozdarła! – dworował sobie Onufry. – Materiał można pozszywać, a są takowe damskie urządzenia, które nijak się pozszywać nie poradzi! Ha, ha, ha!
Kobieta zaczerwieniła się i spuściła głowę.
– Ech, waszmości jeno nieobyczajne komedyje w głowie!
Gdy Marta przykucnęła w burzanach, podciągnąwszy spódnicę, rozglądała się nerwowo we wszystkie strony, obawiając się, czy mężczyznom nie przyjdzie do głowy podglądanie jej. Na szczęście niczego takiego nie dostrzegła.
Podczas dalszej drogi Zagłoba próbował przerwać milczenie, a jednocześnie coś wydobyć od współtowarzyszki.
– Słyszałem osobiście, jako kniaź Jarema waćpanny geniusz wychwalał. Prawił, że gdyby zebrać oleum z głów wszystkich polityków Rusi i na jednej szali położyć, a na drugiej pani mądrość, waga niechybnie przeważyłaby w jedną stronę!
– Książę pan nadto łaskaw…
– Pono nawet do ważniejszych dokumentów sekretarza nie dopuszcza, jeno panią. Bo i mądra i w łacinie niezwyczajnie biegła. Podobno we wszystkich językach, które znasz, waćpanna płynnie w nich perorujesz?
– A nieprawda… W Londinum nieco czasu spędziłam, a w angliczańskim ni w ząb…
– Za to z fraucymerem naszej królowej konwersujesz pani, jakbyś urodziła się w kraju Franków. A pono dwórek naściągała ta Gonzagówna. Mówi się, że z biednych szlacheckich domów, co to we Francyji nijakich widoków by nie miały. Za to w Polszcze protektorka wraz z magnatami, którzy monarszych łask łasi, koneksyje im potężne czyni. Przeto szlachta rzecze, że jedyna droga do wysokich godności wiedzie przez sypialnie dwórek.
– Oj, mielesz waszmość ozorem! Ja też przez chwilę byłam dwórką Marii… Imputujesz waść może, że i do mojego łoża interesanci chadzali?!
– Waszmośćpanna niechaj mi daruje! Nie to miałem na myśli… O wybaczenie proszę! – zmieszał się nieco Zagłoba, ale nie było w jego naturze przyznawać się do błędów, więc natychmiast kontratakował. – Azali to jednak nieprawda, że jedna dwórka polecona została potężnemu magnatowi litewskiemu, Pacowi, a jakaś Szkotka temu pisarzykowi z Bożej łaski, Morsztynowi? Ta pierwsza pono była tak biedna, że wyruszając do Polski, za cały majątek ledwie parę ubrań miała!
– Klara to istny anioł i z buzi… i z charakteru. A urocza Katy Gordon, owa Szkotka, może i niezamożna, ale z wielkim sercem. – Ucięła w ten sposób rozmowę i odkręciła głowę.
Tymczasem Rzędzian z Podbipietą znowu zostali nieco z tyłu. Obaj chcieli poplotkować o ich intrygującej towarzyszce podróży. Rzędzian pragnął przechwalać się wiedzą.
– Słyszałem, że niejeden się do niej umizgiwał. A nawet dwaj książęta, Ostrogski i Radziwiłł. Zatem ta panna pewnikiem, tak gadali, już bez cnoty… Wielcy panowie poharcowali sobie, poużywali, co chcieli i pannę bez wianka ostawili. Dobrze ino, że bez wianka, a nie z jakowymś suwenirem! Ha, ha!
Longin podniósł głowę.
– O Ostrogskim to ja nie wiem, ale o Radziwille słyszałem. Mówił mi to jeden oficyjer. Swego razu, na tęgiej żołnierskiej popijawie, książę pan raczył się przechwalać, że on tę Martę, o której tak gadali, że niby świętoszka, to ją zbałamuci. Przyobiecał jej zrękowiny i gadał, że wpuściła go do swej komnatki, a on już tam sobie na dzierlatce poswawolił. Nie dali wiary oficerowie. Wtenczas kazał on taką specjalną izdebkę z łożem wyrychtować. W ścianie, między balami, nakazał powiercić dziury, co by mogli oficerowie popatrzeć, jak on ją uwodzić będzie. Trzy folwarki! Taki zakład postawił! To się panowie oficerowie dziwowali. Uznali, że kniaź wie, co czyni. Umówionego dnia karnie czekali. No i rzeczywiście, Radziwiłł przyprowadził do izby Martę. Wycmokał ją po rękach i jeszcze raz solennie obiecał zrękowiny. Potem wycałowywał białogłowę po ramionach… po szyi, i zaczął zsuwać się do biustu. Jak ją cmokał po piersiach, wtenczas mu się miała postawić. On dalej dokazywał. Pchał ręce w jej gorset, to panna go próbowała odepchnąć. A ten swoje: „Daj mi się gołąbeczko poprzytulać! Rychło pójdą zapowiedzi, toż jużeś moja kobita! Daj mi pokosztować twoich słodyczy! – Daj, to po ślubie!” miała rzec według oficerów. A ten nie słuchał, tylko jeszcze mocniej na nią nastawał. Pchał swe łapy pod spódnicę. A rozjuszony oporem dziewki, pchnął ją na łoże. Zadarł jej kieckę i zaczął się na nią tarabanić. Oficerowie zachodzili w głowę, co trza im czynić? Czy iść pannie na ratunek? Słyszeli, jak Radziwił huczał: „A ja lubię, jak mi się dziewka szamocze. Wiem, że masz ochotę na to, co bym cię wziął! Żebym cię przeszył moim pałaszem!” Wtem jednak panna, nie namyślając się wiele, pochwyciła judasza za klejnoty i tak paznokcie w nie wbiła, że aż zaskowyczał jak zarzynany knur. Jak niepyszny, jeszcze tego samego dnia, z podkulonym ogonem z Łubniów gdzie pieprz rośnie zwiewał. A panna Marta i tak uznawana za wielce cnotliwą, jeszcze większego miru i splendoru zaznała.
Obaj mężczyźni dogonili powóz.
– Waszmości nigdy się gęba nie zamyka, a teraz tu cisza jak na stypie – dziwił się Rzędzian. – Można wiedzieć, o czym żeście prawili?
– A tam… o królowej Gonzagównie.
Młodziana to zaintrygowało
– A można wiedzieć, skąd waćpanna zna jej królewską jejmość?
Marta zrazu nie odpowiedziała, jakby ważyła, co może powiedzieć, a czego nie.
– Tak się złożyło, że byłam na jej zaślubinach z królem, a on sam nie… – Uśmiechnęła się pod nosem.
– Jakże to tak! – Podbipięcie oczy wyszły na wierzch. – Jakoweś cudaczne żarty waćpanna z nasz stroisz!
– Ależ żadnych żartów nie stroję… Ślub per procura odbył się trzy lata temu we Francji, a królewskiego małżonka zastąpił pan Krzysztof Opaliński.
– Wojewoda poznański… – dopowiedział Zagłoba – prawdę panna rzecze.
Rzędzian jechał z lewej strony kolaski. Jak urzeczony wpatrywał się w Martę. Podziwiał jej strój, domyślał się że jest uszyty z drogiego materiału. Dostrzegał zdobienia: a to kokardki, falbanki, a to hafty w postaci kwiatów. Zwłaszcza jednak zerkał w głęboki dekolt, od którego nie mógł oderwać wzroku. Kształtne półkule znajdowały się w połowie na wierzchu. Młodzian do tej pory nie zetknął się z takimi zwyczajami modowymi, zasadniczo odbiegającymi do znanych mu dotychczas.
– Co się tak waszmość gapisz w pannę, jak sroka w kość! – zadrwił Zagłoba.
Marta spojrzała na chłopaka i nieco speszona zaczęła poprawiać materiał na biuście.
– Ano waćpanny stroje wielką różnicę czynią… – jąkał się zaczerwieniony. Żeby dodać sobie otuchy, zapytał: – Pani we Francyji pewnikiem na cudzoziemskie obyczaje się napatrzyła. Zali tako się od polskich ich stroje różnią?
– No tak… to prawda. Suknie francuskie czy niemieckie, fałdowane, bogato zdobione bywają. Dekoracyj w nich mnogości. A to za pomocą sznurowania, wstążek, marszczeń i kokardek. I mocy koronek.
Rzędzian dostrzegł właśnie oprawę z koronek wokół bujnych piersi Marty. Niezwykle go to podniecało.
– No i najważniejsze specyfikum! – Tonem znawcy wtrącił się Onufry. – Obszerne dekolty odsłaniające nie tylko szyję, ale i biust. – Przymrużył filuternie oko.
Dama zrazu wydawała się być zmitygowaną, zwłaszcza że czuła na sobie baczne spojrzenia trzech mężczyzn, skierowane właśnie na jej dekolt.
– To dlatego zapewne moda paryska nad Wisłą się nie spodobała, a Marię uznano za zbyt postępową, zwłaszcza gdy jej dwórki zaczęły nosić suknie z odkrytymi ramionami. – Marta poczuła, że zaczyna podniecać ją pożądliwy wzrok jej towarzyszy. – Mawia się, że jest to obyczajową rewolucyją, wszak najgłębszy nawet dekolt nie zmienia faktu, że piersi kobieta ubrana ukazuje, natomiast odsłonięte ramiona oznaczają, że kobieta jest już właściwie rozebrana…
„Echże, huncwoty! Coś mi mówi, że chcielibyście mnie widzieć rozebraną!” – pomyślała.
Zagłoba postanowił drążyć wątek.
– Cenne te waćpanny uwagi… ale jeśli spytać będzie mi wolno… o inny damskiej garderoby specyjał… Owóż, kiedy podstępnie spódnica waćpanny ten sekret odsłoniła… że nóżki panny w jakoweś rajtuzy odziane… Jeszcze raz daruj pani…
Marta zaczerwieniła się na wspomnienie sceny z zadartą spódnicą.
– Pończochy – cicho odpowiedziała – są to jedwabne pończochy.
– A ta moda skąd do nas przyszła? – Ciekawił się Rzędzian.
– Jedni prawią, że moda przyszła z Hiszpanii. Ale… Za panowania królowej Elżbiety, zwanej Wielką, powstała fabryka tychże pończoch właśnie w Anglii…
Wtem kolaska zatrzymała się. Drogę zagradzała rzeka. Niby płytka, a jednak wyjątkowo rwąca, przez co grożąca ryzykiem niespodziewanych głębin. Dlatego doświadczony Zagłoba, by nie narażać Marty, zarządził, że Podbipięta, jako najwyższy z nich, przeniesie pannę przez rwący nurt. Kobieta zarzekała się, że nie trzeba, ale w głębi ducha uśmiechała się jej myśl, że będzie noszona na rękach przez potężnego rycerza.
Longinus, wyraźnie zmitygowany, schwycił damę mocno i uniósł wysoko. Ta zapobiegliwie schwyciła się za spódnicę i przyciągnęła ją do nóg, bo już dostrzegła, że i swawolny Rzędzian, i stary lubieżnik Zagłoba tylko czyhają, by pod nią zerknąć.
– Niechaj się waćpanna tak nie rumieni! – huknął Zagłoba. – Nijakich tam skarbów pod tą halką zoczyć nam się nie udało. Jeno tyle, że ma waćpanna wielce zgrabniutkie nóżęta. Ha, ha, ha! Prawda młokosie?!
Chłopak poczuł okazję do błyśnięcia dowcipem.
– A mówże asan za siebie! Może ja, jako młodszy, baczniejszy wzrok posiadam? – Błysnął okiem.
Marta niemal demonstracyjnie trzymała się za spódnicę. Udała jeszcze bardziej skonsternowaną, niż była.
– Wy, mężowie, tylko jedno w waszych głowach… Zmitygować niewiastę…
Bród forsowano powoli i ostrożnie. Przodem wysłano Rzędziana. Za nim miał iść Podbipięta z Martą na rękach. Mężczyzna miał tuż pod nosem bujny biust kobiety. Starał się nań nie patrzeć, jednak natura była silniejsza. Dwie pokaźne półkule prężyły się, mocno przykuwając wzrok rycerza. “Matko Boża Ostrobramska, daj mi zdzierżyć siłę… odpędź diabelskie pokusy!” – Modlił się w myślach, przegrywając ze swą wolą i co rusz zerkał na śliczne koronki, które zbyt skąpo osłaniały obfite piersi.
Marta doskonale zdawała sobie z tego sprawę i sprawiało jej to niemałą przyjemność… Mono obejmowała Longina za szyję, jeszcze bardziej przysuwając swe bufory do twarzy żołnierza.
W ariergardzie postępował pan Zagłoba.
– Pomnijcie, że straż tylnia, to najważniejsza i najniebezpieczniejsza funkcyja. Zabezpieczam was, samemu narażając się na wszelkich nieprzyjaciół.
Koniom ciągnącym kolaskę ślizgały się kopyta i rżały przez to przeraźliwie, aż drżała przestraszona panna Marta. Tym mocniej tuliła się do wysokiego opiekuna. Jednocześnie, przysuwając biust pod jego nos. Biedny Podbipięta aż czuł dreszcze, gdy widział wyraźny rowek między dwoma wypukłymi wzgórzami. Nie mniej podniecało go to, że wystraszona kobieta jeszcze bliżej przytula się do niego. Jeszcze bardziej dając wgląd w swe piersi. To wszystko powodowało, że robiło mu się nad wyraz ciasno w spodniach. Spodniach które już miał przemoczone wodą.
Stąpając, nie czuł się pewnie. Wtem zdradliwy dołek na dnie spowodował, że żołnierz legł jak długi w rzece. Starał się do końca trzymać pannę, ale ta też wpadła do wody, przerażona piszcząc głośno. Na szczęście toń nie okazała się zbyt głęboka i wszyscy wyszli bez szwanku – poza tym, że Longinus i Marta przemoczyli się okrutnie.
Pozostali nie mogli ukryć uśmieszków, portki Podbipięty podkreślały potężne wybrzuszenie, zaś cieniutki kaftanik Marty transparentnie ukazywał wielkie kule. Materiał przylegał do nich jak druga skóra, więc mężczyźni doskonale widzieli nie tylko pełne kształty piersi, ale też brodawki i sutki. Zawstydzona kobieta osłaniała się dłońmi, choć szczupłe ręce nie były w stanie zakryć całego biustu.
“Sama jestem sobie winna, że podróżując jedna z kilkoma mężami, założyłam tę cieniutką koszulę, jakbym miała ich wodzić na pokuszenie. Mogłam założyć ten grubszy, sznurowany gorset. A tak, moje cyce mają jak podane na tacy...”
Poprosiła o możliwość przebrania się, co na stepie okazało się niełatwe. W okolicy nie było ni drzewa, ni krzaku. Dlatego przebierała się za powozem, podczas gdy mężczyźni stanęli po drugiej stronie, odwróciwszy się plecami. Mocno zdeprymowana Marta miała nadzieję, że nie podglądają jej, jednak sama świadomość, że przy czterech mężczyznach rozbiera się do naga, wywoływała w niej jednocześnie konsternację jak i swoiste podniecenie. Nie ufała Rzędzianowi i Zagłobie. Obaj, rozprawiając o czymś, kręcili głowami, jakby tylko po to, by co raz zerknąć w jej stronę. Onufry żartował:
– Widzicie mościpanowie, jakie kiepy z nas! Kilka łokci za nami prześliczna białogłowa jawi się w stroju biblijnej Ewy, a my tkwim jako mnisi na jutrzni.
Młodzieniec w tym momencie mocniej zakręcił głową. Udało mu się, przez mgnienie oka dostrzec pochylającą się kobietę, w której to pozycji piersi, zwisając, prezentowały swą wielkość.
Zagryzł wargi z taką siłą, że aż kropla krwi pojawiła się na jego ustach.
Marta w pośpiechu założyła białą, zdobną w koronki halkę, a zaraz potem spódnicę czerwoną, znacznie paradniejszą niż poprzednia, zdobną draperiami i kokardkami, które nadawały jej szczególnego luksusu.
Wkrótce przed zmierzchem dobili do karczmy. Starozakonny z długą brodą przekonywał Rzędziana i Podbipiętę, że żadnych miejsc do noclegu nie ma. Może jeno w stajence… Jednak, gdy podszedł do kolaski i zobaczył Martę, zakrzyknął z radością:
– Jasna pani tutaj?! Zapraszam na pokoje!
– Cóżeś parchu łgał, że nie masz ni jednej wolnej izby?! – Pieklił się Zagłoba.
– Co by miał stary Baruch łgać, skoro nie łże… Baruch nie ma izby… Ale dla szanownej panienki da najlepsze… Jeden możny nocleg zamówił, ale jeszcze nie przybył. Dla panienki Marty, własnego karku stary Baruch nadstawi!
Wkrótce wprowadził umęczonych podróżą wędrowców na pokoje.
– Pewnie Żydzie, skórę z nas zedrzesz? Ile się należy za to? – Srogo dopytywał Zagłoba.
– Nic ni pani, ni waszmościowie nie płacą… Baruch jednego grosza nie weźmie!
Na kolacji w izbie gościnnej, zadymionej od kominka, panował straszny tłok i gwar. Jednak mężczyźni nie zważali na tłum pijanej szlachty, ale dopytywali towarzyszkę, jak to możliwe, żeby jeden z najskąpszych karczmarzy żydowskich tak się wobec niej życzliwie zachowywał.
– Stare dzieje… – Kobieta uśmiechnęła się tajemniczo.
Gdy ciekawski Rzędzian mocniej dopytywał, odrzekła:
– Jedną przysługę im niegdyś wyświadczyłam…
Pijani i nabuzowani szlachcice, a to się krzykliwie kłócili, a to hałaśliwie rechotali. Nie uszła im uwadze elegancka damulka, wyraźnie ubrana z cudzoziemska. Pokazywali ją sobie palcami.
– Może byśmy tę sikorkę zapoznali?
– Patrzcie, ale ma cycki na wierzchu! Wygląda na francuzeczkę!
- A te pono nie tylko mężom wielce łaskawe! I ta, aż się sama prosi…
- Niewiasty z Francyi pono na różne sposoby potrafią zadowolić! Ha, ha, ha!
– No ta miałaby czym zadawalać! Oj miała! Chodźmy ją w tańce prosić! Trza by tę ptaszynę jako się należy wyobracać!
Podeszli bliżej. Gładząc się po wąsiskach i rzucając lubieżne spojrzenia, zaczęli nagabywać.
- Panienko, grzecznie zapraszamy w tany! Chcemy sobie z tobą ptaszyno pohulać!
Mimo że urżnięci, szaraki przestraszyli się i czmychnęli, gdy znad ławy podniósł się istny wielkolud, dobył monstrualnej wielkości miecza i począł nim wymachiwać jak patykiem.
Komnatka Marty znajdowała się na piętrze, po sąsiedzku z izbą mężczyzn. Gdy rycerze znaleźli się w swoim pokoju, mimo zmęczenia nie zasnęli, lecz pełni emocji, rozprawiali o towarzyszce podróży.
– Jakiegoś tajemnego ona rodu. Gdzie to Wiśniowiecki ją wynalazł? Prawili, jakoby jakiegoś monarszego pochodzenia była! – Zagłoba dzielił się domysłami. – Ktoś bajał, że to ostatnia potomkini Piastów…
Wtem Rzędzianowi przyszedł do głowy pomysł, zainspirowany akcją Radziwiłła, o której usłyszał od Podbipięty.
– Asanowie, między tymi belkami napchano mchu, bo szpary byłyby spore. A może tak trochę owego uszczelnienia pouszczykiwać? – Zaśmiał się przebiegle.
– To nawet słuchać hadko! – zaprotestował Longin.
Jednak Zagłoba wziął stronę młodzieńca.
– Nic to nieobyczajnego młodzież edukować, wszak już wielki nasz kanclerz Zamojski prawił: takie nasze Rzeczypospolite będą, jakie młodzieży chowanie!
Longinus nie był oczytany, w ogóle nie wiadomo, czy się na literach wyznawał, więc tylko pokręcił głową. Onufry wyciągnął zza cholewy kozik, który wręczył chłopcu.
– Tym łacniej się dobierzesz…
Rzędzian pracował wytrwale. Wkrótce szpara zrobiła się na tyle spora, że para oczu mogła zajrzeć do sąsiedniego pomieszczenia.
– Co tam widzisz?
– Widać, że komnatka jest wielce przytulna… Na podłodze skóra z jakiegoś wielkiego dzika, pewno to dzik z Litwy, bo wielki jako niedźwiedź.
– Co mi tu o niedźwiedziach! O pannie, zasmarkańcu, gadaj!
– Siedzi przy świecy, coś czyta. Nie!
– Co „nie”!?
– Bo coś ona pisze!
– I nie rozbiera się? Nie pora to do snu się układać?
– Ano nie…
Rzędzian nie odrywał wzroku. Podczas, gdy Zagłoba pociągał wino z bukłaczka, a Podbipięta modlił się.
– Coś długo panna czyta. Przecie to oczy można zmitrężyć…
Zagłoba tylko beknął w odpowiedzi. Wreszcie młodzian poruszył się.
– Ach! Marta zdejmuje kaftanik, wyszeptał.
Zagłoba doskoczył do ściany.
– Posuńże się!
– Zaraz… zaraz… na razie rozpina, a jeszcze koszuli nie zdjęła…
Gruby jegomość kręcił się z niecierpliwością.
– O! Zdjęła! O Jezus Maria! – Rzędzian wybałuszał oczy.
– I co tam?
– O Boże! Jakie duże ma! Jako… jako arbuzy!
– Posuń się…
– Nie. Nie! Olaboga! Co za widok… bokiem tera stoi…
– Posuńże się gamoniu!
– Nie! Teraz stoi przodem! O rety! Wszystko dobrze widać! Ale… ale wielkie! Ale… piękne!
– Pomnij, kto ci kozik darował!
Zagłoba siłą pchnął chłopca po czym sam dopadł do dziury.
– No… łajdusie! Dobrześ prawił… Cyce, jako i… donice! Ale zacne! Oj, zacne! Bo… może i widywałem większe, ale żeby były i takie pokaźne i do tego tak kształtne, to… nigdy! Klnę się, nigdy! Jakiem Zagłoba, herbu Wczele! Ech, tak je ucapić!
Longinus kręcił głową, patrząc się na kompanów, wciąż przepychających się przy szparze.
– Mościpanowie… tak nie uchodzi…
Nie zwracali na niego uwagi. Młodzian nie mógł przesunąć otyłego towarzysza.
– No i co widać? Co panna robi?
– Ano ciekawostka… tegom jeszcze nie widział… Jeszczem tego nie widział, co by to baba robiła z cyckami…
– Dajcie zerknąć chóć!
Parcie Rzędziana było tak silne, że Zagłoba ustąpił. Ciekawski młodzian pożerał widok wzrokiem. Na taboreciku stało jakieś puzderko, z którego Marta nabierała białą maść, po czym delikatnie rozsmarowywała dłonią po piersiach.
– Boże miłosierny! Co za widok! Jak ona zgrabnie masuje te swoje cycuszki… Ależ i ja bym je ochoczo wymasował… oj bym jej wymasował!
– A chyba kiedyś słyszałem o takim balsamie… Z tureckich stron miał się wywodzić… z dworu samego sułtana podobno kupcy weneccy coś wieźli. A miało być to drogie jako dyjamenty! Ale cudownego działania! Podobno dzięki niemu piersi niewieście niezwyczajnie jędrne bywają…
– Olaboga! Rzeczywiście muszą być jędrne! – przerwał Rzędzian, nie słuchając starego. – Ależ ona trzęsie tymi dyńkami! Jakby nęciła, co by je pochwycić!
– A co to za specyfikum? – odezwał się Longin. – Z czego to wyrabiają?
– Ano to tajemnica wielka. Ale Wenecjany żartowały, nie wiem czy to prawda, że dodają do owej maści sproszkowane przyrodzenie wielbłąda i nasienie elefantusa!
– Już skończyła… – Ekscytował się chłopiec. – Szykuje się do rozpięcia spódnicy! Tera pewnikiem wreszcie zdejmie kiecę! Jegomościuniu! Co to będzie za widok!
Zagłoba przepchnął ponownie młodziana, rechocząc:
– No przydałoby się wreszcie pannie zerknąć między te jej zgrabne nóżęta. Oglądnąć ten sekret niewieści! – Przyłożył oko. – O do diaska!
– Co się stało?
– Zdmuchnęła świcę!
Zagłoba długo nie mógł zasnąć. Intrygowało go, co to za ważne dokumenty i dla kogo wiezie Marta. Co w nich takiego jest i dlaczego kobieta sama jeszcze coś do nich dopisuje?