(Nie)dola autora (II)

23 sierpnia 2014

Szacowany czas lektury: 41 min

Druga i ostatnia część, w której, zgodnie z zapowiedzią, należy spodziewać się niespodziewanego.

Następne dni były dobre.

Oto bowiem wreszcie, wreszcie!, miałem poczucie że to co robię ma sens. Na nowo znalazłem w pisaniu przyjemność i czerpałem zeń satysfakcję. Mało tego, presja towarzysząca mi od tak długiego czasu jakby kompletnie uleciała. Nawet nie wiedziałem jak bardzo wiązała mi wcześniej ręce. Aż żałowałem, że nie mogę w żaden sposób podziękować za wszystko Roksanie. Dedykacja na pierwszej stronie książki raczej nie wchodziła w grę.

Mój rozkład dnia wzbogacił się o jeden, ale za to niezwykle istotny, element i ukształtował się następująco: pobudka – masturbacja do wspomnienia Roksany – pisanie – ponowna masturbacja – pisanie – powrót którejś z domowniczek i koniec dnia pracy. Chociaż niekiedy, gdy nachodziła mnie wena, tworzyłem i wieczorem. Efektem tego, w jakieś dwa tygodnie stworzyłem więcej niż przez poprzednie dwa miesiące. Ciekawe co by było, gdybym kiedyś wspomniał o tym w jakimś wywiadzie. „Co było dla pana największym natchnieniem podczas pisania ostatniej książki”? „Wspomnienie siostry w negliżu”. Ba dum tss.

Co jednak zrozumiałe, taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie.

Gdy minęły rzeczone dwa tygodnie, zacząłem odrobinę zwalniać tempo. Oczywiście, przewidywałem to, ale nie mogłem się na to nijak przygotować. Jednakże, fakt że przez tak długi czas katalizatorem było dla mnie zaledwie jedno wspomnienie, świadczył o jego niezwykłej sile oddziaływania. Wykorzystałem to do maksimum.

Po prawdzie jednak, świadczyło to również o życiu seksualnym jakie prowadziłem. Było ono przecież jak moje Ferrari. Nie miałem żadnego Ferrari. Obiektywnie patrząc, sytuacja w której przez kilkanaście dni wspomina się jedno krótkie ujęcie, w dodatku własnej siostry, świadczy o bardzo intensywnej jałowości w intymnej sferze życia.

Tak więc, chcąc nie chcąc, widok nagiej (no, zgoda, prawie nagiej) Roksany, miast być światełkiem w tunelu za którym mógłbym podążyć do szczęśliwego zakończenia książki, okazał się być raczej fajerwerkiem. Przecudnej urody, zjawiskowym, trwającym niespotykanie długo, ale przy tym – jednorazowym, ulotnym, pozostawiającym po sobie ciemność nocy. Nic nie mogłem na to poradzić.

I kiedy zacząłem już tracić nadzieję na dalsze bezproblemowe tworzenie, gdy wspomnienie siostry zaczęło się nieco rozmywać i przestawało nakręcać do dalszego działania, znowu coś się wydarzyło. Co ciekawe, znowu w czwartek. Powinienem posługiwać się własną chronologią i stworzyć własny kalendarz. Widok Roksany nastąpił w Czwartek. Kolejne zdarzenie – w Drugi Czwartek, równo trzy tygodnie później.

Siedziałem wtedy nad komputerem, jednakże już któryś dzień z rzędu nie poprzedziłem pisania onanizmem. Zastanawiałem się za to (znowu, a nie był to dobry omen) nad możliwościami uśmiercenia Carlosa i Claudii, gdy dzwonek do drzwi mieszkania niespodziewanie zadzwonił (fakt, przyznaję, dzwonki mają to do siebie, że dzwonią).

Otworzywszy drzwi stwierdziłem, że dzwonek zaanonsował przybycie pani kurier z jakąś małą paczką dla Roksany. Przypomniałem sobie, że nie dalej jak wczoraj siostra poprosiła mnie o ewentualne odebranie przesyłki, gdyby kurier pojawił się w godzinach jej nieobecności w domu. Spełniłem więc tę prośbę, odebrałem paczuszkę, podpisałem się na podetkniętym pod nos Papierze Na Którym Należy Się Podpisać, po czym pożegnałem się z panią kurier, paczkę zostawiając w przedpokoju i powracając do spisywania dalszej historii pary kochanków.

Nie minęła jednak minuta, a dźwięk dzwonka przerwał mi ponownie. Okazało się, że przed drzwiami wejściowymi wciąż znajdowała się pani kurier. Ściskała w ręce papier na którym przed chwilą się podpisałem i od chwili gdy otworzyłem znowu drzwi wpatrywała się we mnie jakbym był kosmitą.

- Czy coś się stało? – spytałem, gdy po dobrych kilku sekundach nie nawiązała żadnej próby konwersacji. Musiał minąć kolejny dłuższy moment nim wreszcie zdecydowała się odpowiedzieć.

- Przepraszam że spytam, ale... czy to pana podpis? – to powiedziawszy, wskazała palcem autograf który złożyłem parę chwil temu. Nie zrozumiałem o co jej chodzi.

- Pani pyta, czy podpisałem się własnym nazwiskiem?

- Nie, chodzi mi o to czy pan się rzeczywiście tak nazywa.

Cholera, wariatka, stwierdziłem w duchu. Nie tolerowałem wariatów, wręcz się ich bałem. Wyobrażałem sobie bowiem, że zawsze mogą wyjąć zza pazuchy nóż i zadźgać rozmówcę bez żadnego ostrzeżenia. Taka mała fobia.

- To znaczy... chodzi pani o to, czy ja to rzeczywiście ja? – starałem się rozmawiać z nią normalnie i w jakiś sposób zyskać na czasie.

- Tak! – odpowiedziała uradowana. A może zatrzasnę jej drzwi przed nosem? Nie będzie miała czasu na reakcję! Szkoda tylko, że otwierały się na zewnątrz i żeby tego dokonać musiałbym zbliżyć się do niej nieco. Pomysł zatem upadł.

- A więc pyta pani, czy ja jestem sobą? – Może któregoś z sąsiadów zaintryguje ta niecodzienna wymiana zdań i wezwie policję? Jasne, na pewno. Wezwie policję bo zauważy jak rozmawiam z kurierką. Chyba byłem skazany sam na siebie.

- Chodzi mi o to – powiedziała w jakimś nabożnym skupieniu, jakby zbierając wszystkie siły do zadania tego pytania – czy pan jest... tym... pisarzem?!

Zamrugałem kilka razy. No, takiego rozwiązania sprawy się nie spodziewałem. Pewnie dlatego, że od dawien dawna nikt mnie o to nie pytał. W zasadzie, od czasu wyjazdu ze stolicy nikt nigdy nie poprosił mnie o autograf, nie zaczepił na ulicy... W rodzinnym mieście czułem się jak syn marnotrawny.

- No, tak – odpowiedziałem, walcząc z przemożną chęcią wybuchnięcia śmiechem, spowodowaną po trosze tym niespodziewanym dowodem popularności a po trosze przypuszczeniami które jeszcze przed chwilą żywiłem. – Ja to ja. To znaczy... to ja. To znaczy, jestem tym pisarzem – teraz z kolei sam brzmiałem jak wariat, ale kobiecie to nie przeszkadzało. Wpatrywała się we mnie jak w obrazek.

- Niesamowite... Podejrzewałam, że to może być pan, ale nie miałam pewności... widziałam nazwisko, wiedziałam że pochodzi pan stąd, ale nie myślałam że pana spotkam... tak poza tym, myślałam że mieszka pan w stolicy...

Stolica. Inne życie, pomyślałem, a odpowiedziałem:

- Nie, nie. Chwilowo tutaj – sam nie wiem, skąd wzięło mi się to „chwilowo”. Chyba z pobożnych życzeń. – Chce mnie pani poprosić o autograf? Jeden już pani ma, ha ha.

- Ja... nie wiem, nigdy nie przypuszczałam że będę mogła rozmawiać z panem tak... normalnie, jestem po prostu w szoku... – biedaczka, zachowywała się jakby drzwi otworzył jej William Szekspir.

- W szoku? To może pani usiądzie? Zapraszam do środka – jeszcze zejdzie na zawał pod drzwiami. To raczej nie byłaby dobra reklama. Chociaż wydawca zawsze powtarzał, że nieważne jak o mnie mówią, ważne żeby poprawnie pisali nazwisko. Ale bez przesady. Uczyniłem zapraszający ruch ręką i wpuściłem ją do środka, z czego po chwili wahania skorzystała.

Znalazłszy się w przedpokoju, poczęła rozglądać się dookoła, tak jakby pierwszy raz w życiu widziała coś podobnego. A może spodziewała się, że po przekroczeniu progu, w jakiś czarodziejski sposób znajdzie się w stopięćdziesięciometrowej dwupiętrowej rezydencji z widokiem na panoramę miasta. Cóż, osobiście przeżywałem ten zawód codziennie.

Ponieważ stała jak kołek, podjąłem inicjatywę i zaprosiłem ją do swojego pokoju. Szczęście, że zdążyłem pościelić po nocy, przez co prezentował przynajmniej jakieś minimum reprezentatywności.

Odzyskała mowę gdy usiedliśmy na kanapie.

- To pański gabinet?

Znowu musiałem stoczyć ciężką walkę z samym sobą by się nie roześmiać. Kobieto, gabinet to mogła mieć Agata Christie. To jest po prostu pokój. Nie nazywajmy gówna czekoladą. Mimo wszystko, odpowiedziałem półżartem:

- Tak. A to moje narzędzie pracy – wskazałem na laptop. – I mój roboczy uniform – z kolei wskazałem na siebie.

Ubrany byłem, jak to w domu, po domowemu. Wytarte dresy, tanie kapcie i koszulka, która kiedyś była czarna, lecz po kilkunastu latach straciła kolor i obecnie była co najwyżej ciemnosiwa. Właściwie jednak, odzieniem wierzchnim pasowaliśmy do siebie. Ona ubrana była w adidasy, które najlepsze lata miały wyraźnie za sobą, wytarte dżinsy i koszulkę w barwach firmy kurierskiej (której, nawiasem mówiąc, nie kojarzyłem). Do koszulki przyczepioną miała plakietkę z logo firmy i imieniem, stąd dowiedziałem się, że ma na imię Ania. Jeśli zauważyła że się jej przyglądam, właściwie nie musieliśmy się sobie przedstawiać.

Jej ubranie korespondowało z wyglądem zewnętrznym. Miała miłą, sympatyczną twarz, lecz – szczerze mówiąc – to samo można powiedzieć o milionach twarzy na całym świecie. Nie była udekorowana żadnym makijażem i wydawała się wyjątkowo blada. Wzrok miała rozbiegany, jakby bała się spojrzeć na mnie (może oślepiał ją blask mojej sławy, ha ha...), ale udało mi się dostrzec szaroniebieski kolor oczu. Włosy uczesane miała... właściwie nie miała. Blond kosmyki opadały na twarz w nieporządku, z tyłu głowy dostrzegłem jakiś prowizoryczny kucyk. Wyglądała na jakieś kilka lat młodszą ode mnie, mogła być mniej więcej w wieku Roksany.

Chciałem powiedzieć, że wyjątkowo dobraliśmy się ubiorem, ale nie zdążyłem, bo przemówiła pierwsza:

- Pan wybaczy, że tak się stresuję – mówiła coraz ciszej, tak że z każdym słowem musiałem coraz bliżej przysuwać głowę. – Ale nigdy nie byłam tak blisko kogoś tak sławnego.

Tego dnia wyrobiłem normę komplementów za cały miesiąc.

- Sława... wie pani... sławny to może byłem kilka lat temu... Teraz wszystko jakby trochę... przeminęło z przysłowiowym wiatrem.

- Ale przecież napisał pan tyle książek! To byłaby straszna strata dla świata, gdyby przestał pan tworzyć! – te słowa wypowiedziała nieco głośniej, jakby podkreślając ich znaczenie i próbując przekonać mnie do tej tezy.

- Wie pani, jak to jest. Do tworzenia potrzeba weny.

- A pan ją znajduje?

Tak, w widoku nagiej siostry, stwierdziłem w duchu. Ale nawet to przeminęło.

- Wie pani, wena jest jak... – urwałem, szukając odpowiednich słów. W zasadzie, jak co? Chyba jak bezczelna suka, ukrywająca się przed poszukującymi, bawiąca się w chowanego tak dobrze, że niekiedy niepodobna ją znaleźć. Inne porównanie jednak przyszło mi do głowy. – Jak ptak i wąż. Ulotna, trudna do złapania, czasem widoczna gdzieś daleko, ale niemożliwa do podążenia za nią... A przy tym niebezpieczna, możliwa do okiełznania tylko przez najlepszych.

Pokiwała głową ze zrozumieniem. Co było bardzo miłe, bo gdybym ja usłyszał coś takiego, nie zrozumiałbym ani słowa. Jak ptak i wąż, co też mi do łba strzeliło.

- Nie chciałam panu przeszkadzać – powiedziała, znów cicho.

- Absolutnie pani nie przeszkadza. Może właśnie pani będzie moją muzą? – odrzekłem, a widząc jej zakłopotanie, żeby dodać otuchy, dodałem: – Poświęcę pani jakąś postać w nowej książce. To znaczy, stworzę jakąś wzorowaną na pani.

- Naprawdę? – niemal krzyknęła, podnosząc głowę i wreszcie patrząc prosto na mnie. Z jej twarzy wręcz promieniowało szczęście. – To takie miłe, ja nigdy bym się tego nie spodziewała, że taki wielki autor jest w stanie zrobić coś takiego, że będzie się panu chciało, jest pan taki miły, w ogóle mam wszystkie pańskie książki, ja, ja...

- Ja jestem pana największą fanką, chciała pani powiedzieć? – przerwałem ten słowotok z uśmiechem na ustach. Moja próżność została podłechtana do granic możliwości. – Dałbym pani autograf, ale przecież jeden pani już ma, ha ha – zaśmiałem się ze swojego żartu.

Nigdy się wcześniej nad tym nie zastanawiałem, ale śmiejąc się, człowiek rozchyla lekko usta. Oczywiście, jeśli śmieje się szczerze i nie tylko przez nos. Rozchyla się wtedy nieco wargi, jakby chciało się kogoś pocałować.

Ania mnie pocałowała.

Musiało minąć dobre kilka sekund, bym zaskoczył i zorientował się, co się dzieje. Kobieta, która ledwie parę chwil wcześniej weszła do mojego domu, której przecież ani trochę nie znałem, siedziała teraz na mojej własnej kanapie i mnie całowała.

Przestałem się śmiać. Co nie oznaczało, że było mi źle. Ania zamknęła oczy i ja uczyniłem to samo, jakby w ten sposób okazywał należny chwili szacunek. I ogarnął mnie lęk. Nie całowałem nikogo w taki sposób tyle czasu, że bałem się, że coś robię źle. Jakby chcąc pozbyć się złych myśli, zająć głowę czym innym, wyciągnąłem ręce i objąłem siedzącą obok kobietę w pasie.

Potraktowała to najwidoczniej jako zachętę do jeszcze większego zbliżenia, bo przysunęła się i po chwili położyła na mnie. Leżeliśmy tak na kanapie przez dłuższą chwilę, z zamkniętymi oczami, pieszcząc nawzajem swe wargi, co jakiś czas odnajdując języki. Włożyłem ręce pod jej koszulkę, na wysokości brzucha. Miała gładkie, przyjemne w dotyku ciało. W odpowiedzi na ten gest czułości, objęła moją twarz. Dotyk dłoni był delikatny i zupełnie nie pasował do wykonywanej przecież przez nią pracy fizycznej.

Wplotłem rękę w jej włosy i zsunąłem z nich gumkę. Poczułem jak rozlały mi się na twarz i nie mogłem nie otworzyć oczu, by przegapić taki widok. A był on... Nie dość że sama ona wyglądała po stokroć lepiej niż przed chwilą, to kaskada włosów otaczała mnie teraz ze wszystkich stron, oddzielając od świata zewnętrznego. Całym moim uniwersum była teraz twarz kobiety nade mną.

Wreszcie i ona otworzyła oczy. Oderwaliśmy od siebie usta i dyszeliśmy przez chwilę ciężko, patrząc jedno na drugie. Widać teraz ona oczekiwała na ruch z mojej strony, całkiem słusznie zresztą. Powróciłem obiema rękoma do talii i chwyciłem za dolną część koszulki. Wciąż leżąc na mnie uniosła się lekko, bym mógł bez problemu ściągnąć ten mało podniecający element garderoby. Gdy tylko to uczyniłem, mym oczom ukazał się widok kolejnej przeszkody, tym razem w postaci sportowego stanika. Zanim jednak poczyniłem jakieś kroki by i z nim się uporać, Ania odwdzięczyła mi się pięknym za nadobne i również pozbawiła mnie koszulki. Kilkoma ruchami nóg pozbyła się też butów i teraz byliśmy w samych spodniach, przylegając do siebie górnymi połowami ciał.

Tymczasem i dolne nie próżnowały. A przynajmniej moja, chociaż zakładałem że i u niej nie było gorzej. Jako że miałem ubrane luźne dresy, musiała dobrze czuć jak powoli, ale z narastającym impetem, coś pakuje się między jej nogi. Byłem zaskoczony tak szybką erekcją i miałem nadzieję, że koniec nie nastąpi za wcześnie. Kiedy ja ostatni raz dotykałem inną kobietę?...

Ania nie dała mi się długo rozwodzić nad tą kwestią. Wyczuwając moje rozochocenie przesunęła się nieco niżej i zsunęła rzeczone spodnie jak również bokserki do wysokości kolan. Zdawało mi się, że na widok mojego sprzętu w pełnej krasie, oczy jej się zaświeciły. Widziałem podobny wzrok u wielu kobiet w stolicy i był to jasny sygnał. Nie spodziewała się, że będzie aż tak duży. A rzeczywiście był, z czego poczułem – po raz pierwszy od bardzo dawna – dumę.

Pozwoliła mi ona przejąć inicjatywę. Bez żadnego ostrzeżenia czy zapytania, po prostu przesunąłem członek tak, by trafić w usta Ani. Gdy czubek trafił ją w wargi zaskoczyła się nieco i wzdrygnęła lekko – przez głowę przebiegła mi myśl, że może przesadziłem – ale po chwili rozchyliła je ochoczo, jakby przypomniała sobie że przecież właśnie tego oczekiwała.

Zaczęła składać na całej długości penisa soczyste pocałunki, sprawiając że nabrzmiał do absolutnych granic wytrzymałości. Zeszła też nieco niżej, do moszny, i łechtała ją przez chwilę językiem. Nie trwało to jednak długo, zrazu powróciła bowiem ku górze. Zbliżając się ponownie do główki poczęła rozchylać wargi coraz szerzej i szerzej...

Gdy była już na samym jego czubku, szybkim ruchem bioder wcisnąłem go w jej gardło. Tym razem nie miałem wątpliwości – otworzyła oczy chyba tak szeroko jak tylko mogła. Ja z kolei mogłem chwycić ją za głowę i pomóc jej w nieuniknionym, ale nie zrobiłem tego, i postąpiłem słusznie. Odczekałem aż przyzwyczai się do posiadania tak dużego narzędzia w ustach i wreszcie przystąpiła do działania.

Chwyciła mnie rękami za biodra, podczas gdy głową zaczęła poruszać w górę i dół. Nie próżnowała też językiem – pracował nawet intensywniej niż kilka chwil temu, gdy się całowaliśmy. To tańczył na czubku, to zataczał kółka wokół żołędzi, czasami zatrzymując się gdzieniegdzie i skupiając się ze szczególną uwagą na jakimś miejscu.

Obawiałem się że wręcz zabraknie jej tchu, ale nie mogłem kazać jej przestać. Nie wytrzymałbym oderwania się ode mnie jej ust. Jęczałem z przyjemności tak ogromnej, że aż nie poznawałem swojego głosu. Nie wydawałem go z siebie od wielu miesięcy i miałem wrażenie że brzmi wręcz głupio. Ale ruchy wykonywane przez Anię nie dały mi za długo o tym myśleć.

Do tej pory Ania skupiała wzrok na penisie. Jednakże gdy wyjęczałem że dochodzę, przeniosła go na mnie. Jej oczy wydawały się nieprzeciętnie duże gdy wpatrywała się w moje. Jeszcze krótka chwila...

Masa nasienia jaką musiała przyjąć przeraziła ją. Tak wyczytałem z jej spojrzenia, które wraz z pierwszą falą spermy wyrażało głębokie zdumienie z ilości płynu tłoczonego w usta. Połknęła pierwszą porcję, a po chwili także i drugą. Przyszło jej to z niejakim trudem, ale nie mogłem nie kryć podziwu. Co prawda na czubku penisa pojawiły się jeszcze ostatki nasienia, ale stwierdziła że nie da rady przyjąć kolejnej porcji. Nie miałem jej tego za złe. Ruchem ręki sięgnąłem do kieszeni spodni, która tym razem znajdowała się na wysokości kolan, i wyjąłem z niej chusteczkę do nosa. Wytarłem w nią resztkę biało-żółtego płynu i odrzuciłem na podłogę.

Na podłogę usiadła też Ania, dysząc nie mniej niż ja. Wyciągnąłem rękę i włożyłem dłoń w blond włosy, drapiąc ją po głowie. Odwróciła się w moją stronę, twarz mają na wysokości penisa. No i co się mówi w takiej sytuacji?

- Może mówmy sobie po imieniu? – zaproponowałem.

***

Nie da się ukryć, że Ania rzeczywiście była jedną z moich największych fanek. Od czasu naszego pierwszego spotkania widywaliśmy się prawie codziennie.

Chociaż początkowo nie chciałem wierzyć w to co zaszło (gdy Ania opuściła za pierwszym razem mieszkanie, jak idiota zacząłem szczypać się po całym ciele, by przekonać się że wszystko nie jest tylko snem i wybrykiem wyposzczonego brakiem seksu organizmu), z czasem Ania stała się nieodłącznym elementem mojego harmonogramu dnia. Może nie brzmi to zbyt ładnie, ale w praktyce mniej więcej tak wyglądało. Rzeczony harmonogram znowu się zmienił (nie, żebym na to narzekał) i przez jakiś czas wyglądał następująco: pobudka – pisanie – oczekiwanie na Anię, gdy znajdzie się w okolicy, bo szczęśliwie obsługiwała rejon mojego osiedla – spotkanie z Anią – wyjście Ani – pisanie – powrót mamy tudzież Roksany i koniec dnia pracy.

Oczywiście bywały wyjątki. Niekiedy Roksana wychodziła na zajęcia jedynie na dwie godziny i cały ten czas poświęcałem Ani. Raz widziałem nawet jak minęły się na dworze, niedaleko wejścia do klatki schodowej.

Ustaliliśmy, że utrzymamy nasze spotkania w tajemnicy. Po pierwsze, nadawało to im atmosferę tajemniczości, romantyczności i ogólnie pojętej spiskowości, co tylko nas nakręcało, a po drugie, nie chciałem by o naszych schadzkach dowiedziały się media. Fakt, że od dawna nie gościłem na okładkach kolorowych magazynów, nie oznaczał że nagle tam nie wskoczę. Takie sytuacje się zdarzały, znałem je z szeroko rozumianego show businessu. „Dawny gwiazdor ma dziewczynę, szok! Zobaczcie jak ich miłość kwitnie!”, krzyczałby nagłówek, pod którym zamieszczone byłoby nasze zdjęcie zrobione ze znacznej odległości i marnej jakości, co miałoby dodawać respektu fotografowi, który mimo niekorzystnych warunków dokonał niemożliwego i przyłapał nas na gorącym uczynku. Toteż spotykaliśmy się wyłącznie u mnie w domu.

Czy muszę dodawać, że cała ta sytuacja sprawiła, że pisanie na nowo zaczęło mi iść jak po maśle? Nawet nie zauważałem, jak mijały godziny spędzane nad klawiaturą, jak dziesiątki stron wychodziły mi spod palców. Znowu nie myślałem o uśmierceniu Carlosa i Claudii, ba, nawet trochę ich polubiłem, co jeszcze niedawno wydawało mi się przedsięwzięciem nie do zrealizowania. Proces tworzenia książki znów przyspieszył, od PKP do TGV.

Oczywiście nie zakochałem się w Ani, nic z tych rzeczy. Można powiedzieć, że wytworzył się między nami pewien układ. Uprawiamy seks i... uprawiamy seks. Ją podniecał fakt że czyni to z kimś znanym w ogóle, a ze mną, jej ulubionym pisarzem, w szczególe; ja nie potrzebowałem tego typu dodatkowych bodźców i wystarczał mi tylko sam fakt seksu z nią.

Nastawiałem się na to że cała sytuacja nie potrwa wiecznie. Ania wspominała bowiem, że być może w niedalekiej przyszłości wyprowadzi się do innego miasta. Ale nie było sensu zaprzątać sobie tym głowy. Wręcz przeciwnie, gdy tylko sobie o tym przypominałem, uznawałem że muszę do maksimum wykorzystać czas jaki nam ewentualnie pozostał. Nie będzie przesadą twierdzenie, że próbowaliśmy wszystkiego, zarówno jeśli chodzi o części ciała, jak i przyjmowane pozycje i miejsca w domu w których to robiliśmy.

Ponieważ jednak moje życie zaczęło obfitować w niespodziewane zdarzenia – najpierw widok Roksany, później spotkanie Ani – prawo ciągu musiało zostać zachowane. I uderzyło niespodziewanie, po jakimś miesiącu od naszego pierwszego spotkania. I znów w momencie, w którym tego potrzebowałem. Jakkolwiek bowiem pisanie szło mi dobrze, tak trochę skończyły mi się oryginalne pomysły na pociągnięcie fabuły. I pomysł spadł niczym manna z nieba.

Pewnego dnia, po wyjściu mojej blond kochanki, jeszcze zanim zdążyłem na dobre usiąść do komputera, rozległo się pukanie do drzwi. Zastanawiając się, czy może to Ania zostawiła coś w domu, poszedłem otworzyć, w żaden sposób nie przeczuwając tego co miało nastąpić.

W drzwiach stał jakiś facet. Nie wyróżniał się niczym szczególnym, nie obróciłbym się za nim na ulicy. Ubrany normalnie, w dżinsy i koszulę, średniego wzrostu, miał gęste czarne włosy i kilkudniowy zarost.

Nie mogłem jedynie dostrzec koloru jego oczu, bo skrył je za okularami przeciwsłonecznymi. Nie zwróciłem uwagi na to, że nie zdjął ich pomimo wejścia do budynku; zrzuciłem to na karb jakiejś idiotycznej mody, wedle której okulary nosi się zawsze i wszędzie.

- Moje nazwisko Kowalski, czy mogę wejść? – spytał, ni z gruszki ni z pietruszki.

- Nie! – odparłem, niezmiernie zaskoczony. Co to za moda, by nieznajomy pchał się z butami do domu?!

- A zna pan Annę Kowalską? – spytał.

- A co to pana obchodzi? Kim pan w ogóle jest?! – odrzekłem mocno zirytowany. Oczywiście, że znałem Annę Kowalską. Moja Ania. Ta sama, która przed paroma minutami przekroczyła ten próg, wychodząc z domu. Nie widziałem jednak powodu, by dzielić się tą informacją z jakimś nieznajomym typkiem.

- A zbieżność nazwisk nic panu nie mówi?

- Jaka zbieżność... – urwałem w pół zdania. Kowalski i Kowalska. Przypadek? Nie sądzę. W tym kraju żyją setki tysięcy Kowalskich, ale gdyby to był przypadek, facet, kimkolwiek by nie był, nie przychodziłby do mnie. Mógł być albo nadopiekuńczym bratem, stojącym na straży czystości siostry, albo...

Rzuciłem ukradkowe spojrzenie na jego ręce. Na jednym z palców znajdowała się obrączka...

- To jak, mogę wejść? Czy chce pan mieć paparazzich na karku?

Nie wiem skąd przyszła mu do głowy ta groźba, ale trafił w sedno. Ustąpiłem na bok i przepuściłem go do środka.

Znalazłszy się w przedpokoju, zaczął rozglądać się z zainteresowaniem. To u nich rodzinne, czy jak? Badał przez chwilę ściany i sufit jakby znalazł się w jakimś pałacu, po czym odezwał się znowu:

- Jak się pan zapewne domyśla, jestem mężem Anny.

- Ach tak? – odrzekłem, czekając na rozwój sytuacji.

- Ach tak. I mam dla pana dwie wiadomości.

- Może zacznijmy od złej.

- Obie są złe.

Milczałem.

- Właściwie jedna z nich to komunikat. Od pana zależy, jak go pan zinterpretuje.

- Zamieniam się w słuch – burknąłem. Ale nie musiałem słuchać za wiele.

Kowalski wykonał bowiem szybki ruch ręką, po czym poczułem na policzku dłoń ułożoną w pięść. Uderzenie nie było bardzo silne, ale niespodziewane, co sprawiło że straciłem równowagę i upadłem z impetem na podłogę. Leżałem tak przez chwilę, ale podniosłem się najszybciej jak potrafiłem, nie chcąc dawać mu szansy na kolejne uderzenie. Ale żadne kolejne nie nastąpiło; stał zadowolony z siebie, jakby najlepsze wciąż było przed nim.

- Jest pan kochankiem mojej żony. Nie, niech pan nie zaprzecza – powiedział, bo już otwierałem usta, w myśl zasady „jak cię złapią na kradzieży za rękę, to mów, że to nie twoja ręka”. – Od jakiegoś czasu miałem podejrzenia, że Anna mnie zdradza. Wynająłem nawet detektywa, który potwierdził moje przypuszczenia. Dzisiaj postanowiłem działać. Widziałem jak stąd wychodziła. Pozwoliłem jej odejść, bo chciałem żebyśmy załatwili to jak mężczyźni.

Ponownie milczałem. Jeśli to wszystko było prawdą – a czemu by miało nie być? – facet miał pełne prawo do uderzenia mnie. Inna sprawa, że Ania nigdy nie wspomniała nic o żadnym mężu. Ale jego to raczej nie obchodziło. Kontynuował:

- Chcę, żeby pan wiedział, że bardzo mnie to wszystko porusza i irytuje. Będę wnosił o rozwód. Ale może odbyć się on za porozumieniem stron. Nie muszę wspominać nic o panu. Ani w sądzie, ani... dziennikarzom.

Powoli domyślałem się, do czego zmierza. Swoją drogą, zachowywał pewną klasę. Uderzenie uderzeniem, patrząc z jego perspektywy należało mi się, ale to wtrącanie „pan” w każdym zdaniu... Zachowywał się jak przedwojenny dżentelmen, z tym że był mniej więcej w moim wieku. Zacząłem nawet trochę żałować małżeństwa państwa Kowalskich. Tacy młodzi, a niechybnie powiększą statystyki rozwodów.

- Jeśli zapłaci mi pan dziesięć tysięcy złotych, nie pójdę z tym do prasy.

Odetchnąłem głęboko. Mogłem albo paść na kolana i błagać o litość albo udawać że w ogóle mnie to nie rusza. Raz kozie śmierć. Wybrałem drugą opcję.

- Szanowny panie – zacząłem, wpisując się w uprzejmy ton mojego rozmówcy. – Widzę, że ma pan już misterny plan, jak ugrać coś w całej tej sytuacji. Zapomina pan jednak o jednej rzeczy. Czemu pan zakłada, że obchodzi mnie, co o tej sprawie powiedzą media? Byłem kiedyś bohaterem małego skandalu obyczajowego. Drugi nie zaszkodzi mi bardziej.

Stracił rezon. Plan zaczął się niechybnie walić.

- Mimo wszystko, spróbuję.

- Powodzenia. Zresztą, nie jestem już tak medialny jak kiedyś – było to zaprzeczenie mojej tezy o możliwości zainteresowania przez media w każdej chwili, ale gościu raczej nie znał się na mechanizmach show businessu.

- Na pana miejscu jednak nie ryzykowałbym... – i urwał, bowiem w tym momencie usłyszeliśmy jak drzwi wejściowe otwierają się. Jak na komendę, obaj obróciliśmy głowy. To było ze wszech miar dziwne, że ktoś wchodzi nieproszony do mojego własnego mieszkania, ale nie roztrząsałem sprawy za długo, gdyż okazało się, że osobą która zakłóciła naszą konwersację, była Ania we własnej osobie.

Wydało mi się że chciała coś powiedzieć, ale zobaczywszy nas we dwoje stanęła jak wryta i zaniechała tego zamiaru w połowie, co sprawiło że usta ułożyły jej się w niemal idealne „O”. Przez chwilę wszyscy milczeliśmy. W końcu zabrała głos:

- Co ty tu robisz? – powiedziała, rzecz jasna w stronę męża.

- Co ja tu robię?! Co ty tu robisz?! – odparował, nie bez racji.

- Ja... wróciłam po moją plakietkę. Dostarczałam temu panu paczkę i przypadkiem zostawiłam ją w jego pokoju.

Mimowolnie skierowałem tam głowę. Rzeczywiście, po chwili odnalazłem wzrokiem plakietkę z imieniem i nazwiskiem. Leżała na szafce i nie miałem pojęcia w jaki sposób tam się znalazła. Nie to było jednak najważniejsze.

- Ach tak? A może wróciłaś tu na seksik?! – to znowu on rzucił ze zdenerwowaniem, i trudno było mu się dziwić.

- Seksik? Czyś ty oszalał?! – dobrze odgrywała swoją rolę. – Ten pan jest znanym pisarzem, wiesz co o nas pomyśli?!

- Nie udawaj! Wynająłem detektywa by cię śledził i on potwierdził wszystkie moje przypuszczenia...

- Kazałeś mnie śledzić?!

- Chyba nie bez powodu, no nie?!

- To żałosne! Chcę rozwodu!

- Nie! To ja chcę rozwodu!

Cała rozmowa zaczęła być co nieco groteskowa. Jej bohaterowie wręcz zapomnieli o mojej obecności. Chciałem nawet powiedzieć by nie przeszkadzali sobie, podczas gdy ja udam się do pokoju i w spokoju będę kontynuował spisywanie losów pary argentyńskich kochanków, gdy rozległo się pukanie do drzwi. I znów, jak te psy Pawłowa, obróciliśmy się w ich stronę. Kogo znowu cholera niesie?! Chociaż niewiele już było mnie w stanie zaskoczyć. Ponieważ żadne z państwa Kowalskich nie nosiło się z zamiarem podejścia do drzwi, uczyniłem to sam.

Naszym oczom ukazała się kobieta. Nie miałem pojęcia, ile może mieć lat, ponieważ twarz miała przesłoniętą jakimś fikuśnym szalem, a na oczach zainstalowane wielkie okulary przeciwsłoneczne (następna...). Była wysoka, powiedziałbym że nienaturalnie wysoka jak ja kobietę, a przywdzianą miała jakąś dziwną spódnico-sukienkę, przypominającą indyjskie sari. Ogólnie rzecz biorąc, sprawiała wrażenie albo wariatki albo osoby która za wszelką cenę chce ukryć swoją tożsamość. Dostrzegłem tylko rude włosy.

- Pani do kogo? – spytałem po chwili nienaturalnej ciszy.

- Ty, tyyy! – krzyknęła, wprawiając mnie w przerażenie, ale po chwili jasne się stało, że słowa te nie odnosiły się do mnie, lecz do stojącego za mną Kowalskiego. Nie bacząc nawet na moją obecność, przecisnęła się obok i podążyła ku niemu. Obróciłem się by nie uronić ani kawałka z tej przedziwnej sceny. Kobieta zbliżyła się doń szybkim krokiem i z całej siły uderzyła z plaskacza w twarz.

Echo tego uderzenia rozniosło się po całym mieszkaniu jak po jaskini. Wpatrywaliśmy się wraz z Anią w ten przedziwny obrazek, po czym nieznajoma wykrzyczała do Kowalskiego:

- Wiedziałam, wiedziałam że mnie oszukujesz! To twoja żona, tak?! Nic nie mów! Wynajęłam detektywa, który cię śledził! – swoją drogą, sprzysięgli się wszyscy z tymi detektywami?! – Okłamywałeś mnie tyle czasu, że już dawno z nią skończyłeś! Mam tego dosyć! Z nami koniec!

To powiedziawszy, zdzieliła Kowalskiego w drugi policzek, tak że wyglądał teraz naprawdę żałośnie, ale za to symetrycznie. Po czym obróciła się na pięcie i bez słowa dalszych wyjaśnień wyszła, trzaskając z impetem drzwiami.

Staliśmy jak wryci. Patrzyłem na Kowalskiego z uśmiechem politowania. Ideał sięgnął bruku. Wzór cnót, dżentelmen w każdym calu, ą-ę przez bibułkę – cała misternie budowana przez niego poza męża który przyłapał żonę na zdradzie legła w gruzach.

- I co, panie Kowalski? Kant niech się kantem odciska? – spytałem z szyderczym uśmiechem. On zaś chyba chciał coś odpowiedzieć, ale wyraźnie się zapowietrzył, po czym także wybiegł z domu, podążając za kochanką. Jeśli Ania chciała kazać mu wybierać między nią a rudowłosą, już nie musiała tego robić. Obróciłem się w jej stronę. – Nie ukrywam, że trochę się zawiodłem.

Była to prawda. Mimo wszystko, cała ta szarada prowadzona była bez mojej wiedzy o istnieniu męża Ani.

- Daj spokój – żachnęła się. Wiedziałam, że on też mnie zdradza. Właściwie, to on zaczął – dodała, widząc moje spojrzenie. – Był dupkiem i seksoholikem, łaził na kurwy i wyrywał wszystkie koleżanki. Z tego co się dowiedziałam, przez nasze łóżko przetoczyła się ich pokaźna liczba. Żyłam z tym przeświadczeniem jakiś czas, ale gdy spotkałam ciebie, postanowiłam że odbiję sobie to wszystko. A że dziś wszystko się skumulowało akurat tutaj... – wzruszyła ramionami. – Naprawdę ma to dla ciebie jakieś znaczenie?

Po namyśle, nie miało. Ale Kowalski wciąż mógł iść do prasy. Podzieliłem się tymi wątpliwościami z Anią. Wybuchnęła śmiechem.

- Detektyw, którego wynajęłam, na pewno zebrał sporo dowodów jego niewierności. Jeśli będzie chciał ci zaszkodzić, my zaszkodzimy jemu.

- W jaki sposób? Kogo niby mogą interesować jego losy? Przecież jest zwykłym facetem, jakich pełno.

- Nie jest – zachichotała. – Jego ojciec jest znanym politykiem, prawiącym o powinności zachowania czystości współżycia małżeńskiego.

Również ja się roześmiałem.

***

Widziałem Kowalskiego jeszcze tylko jeden raz. Kilka dni później przyszedł do mnie i oznajmił konspiracyjnym tonem (zupełnie niepotrzebnym, gdyż byliśmy sami w domu) że przeprasza za zamieszanie, ma nadzieję że nie zaszkodzimy sobie wzajemnie i bla bla bla. Zapewniłem, że ja również mam taką nadzieję, po czym uścisnęliśmy sobie ręce i rozstaliśmy się na zawsze.

Na zawsze rozstałem się też, niestety, z Anią. Jakiś czas później oznajmiła mi, że na dobre wyprowadza się z miasta, rozpocząć wszystko gdzie indziej. Nie było łzawych pożegnań, niespodziewanych deklaracji o miłości do grobowej deski i chęci ruszenia za sobą na drugi koniec świata. Nawet nie powiedziała mi tego osobiście. Po prostu, jednego dnia, po jej wyjściu, dostrzegłem na biurku list, w którym podziękowała mi za wszystko i wyraziła nadzieję że nie mam jej nic za złe. Oczywiście, że nie miałem. Wiedzieliśmy obydwoje, że nasz romans kiedyś się zakończy. Coś się kończy, coś się zaczyna.

Nigdy nie powiedziałem Ani, że dzięki niej proces tworzenia książki ponownie ruszył z kopyta. Nigdy nie dowiedziała się też, że cała szarada między nią, mężem (już niedługo – mieli wziąć rozwód) a rudowłosą (nawet nie poznałem jej imienia) posłużyła mi za kanwę skomplikowanej intrygi, w którą wciągnąłem Carlosa i Claudię.

Ostatecznie, uśmierciłem ich zresztą. Gdy zorientowali się, że ich miłość jest skazana na niepowodzenie, wypili razem cykutę i w spektakularny sposób dokonali żywota.

Mój wydawca był zachwycony. Stwierdził, że ta opowieść stanie się hitem roku. Bestsellerem, na który tak długo czekaliśmy. I miał rację. Niedługo po ukazaniu się książki na półkach (także tych największych księgarni), zniknęła z nich wskutek szaleńczego zainteresowania czytelników. Jeden dodruk nie wystarczył. Wszyscy zachwycali się mną na nowo, zbierałem świetne recenzje.

Kilku krytyków próbowało nawet rozwikłać zagadkę dedykacji, którą ostatecznie zdecydowałem się zawrzeć. Brzmiała ona:

jej

jej

jemu właściwie też

i tej ostatniej również

Pozwoliłem sobie na tę odrobinę ekstrawagancji, uznając że jest to jedyna forma w jakiej mogę złożyć podziękowania Roksanie, Ani, jak również Kowalskiemu i jego rudowłosej kochance. Taki mały easter egg.

W pół roku po premierze, zdecydowałem się na zakończenie kariery pisarskiej, doprowadzając w ten sposób tysiące moich fanów do rozpaczy. Ale decyzja była nieodwołalna. Uznałem że spiłem śmietankę sukcesu do końca, a powstanie ostatniej książki okupiłem wystarczającą ilością przysłowiowych krwi, potu i łez, jak również szaleńczymi zbiegami okoliczności, i niepodobna będzie powtórzyć ten sukces raz jeszcze.

Zarobionymi pieniędzmi gospodarowałem mądrze. Nigdzie się też, póki co, nie zamierzałem wyprowadzać. Zamierzałem za to podjąć zaoczne studia i zdobyć jakiś zawód.

Taki był mój cel. Żyć normalnie. Pewnie przez jakiś czas trudno będzie tego dokonać, biorąc pod uwagę nazwisko, ale czas jest surowym krytykiem. W końcu zejdę na margines. Ktoś inny zajmie moje miejsce. Krąg życia. Miałem swoje przysłowiowe pięć minut. I tyle w zupełności mi wystarczyło.

*** *** ***

- Musisz być dumna z brata?

Roksana pokiwała głową i odpowiedziała:

- Jak my wszyscy tutaj.

Ludzie, których jej brat znał jako Anię, Kowalskiego (chociaż wcale tak się nie nazywali) i rudowłosą, również wykonali gesty aprobaty.

- Jezuniu – Ania podniosła do ust filiżankę gorącej czekolady. – Nie wiedziałam że z twojego brata jest taki ogier. Wychędożył mnie za wsze czasy!

- Wychędożył za wsze czasy? Rety, co to za słownictwo! Ale takie są skutki zbyt długiego przebywania z pisarzami. Z kim przystajesz, takim się stajesz – powiedziała rudowłosa, po czym wszyscy się zaśmiali.

- Wybacz, Roksanko, ale ilekroć widzę go w telewizji, nie mogę powstrzymać śmiechu. Oto bowiem wielki pisarz, stoi zadowolony z siebie... a jeszcze kilka miesięcy temu oberwał ode mnie w mordę i leżał na podłodze. Ech, wspomnienia – dodał Kowalski.

Ponownie wszyscy wybuchnęli śmiechem. Potem zapadła chwila ciszy. Znajdowali się w pokoju Roksany, ale ani mamy ani jej brata nie było w domu. Ania popijała czekoladę, rudowłosa sięgnęła po papierosy, które zapalili razem z Kowalskim. Roksana zaś splotła ręce na brzuchu. W końcu przemówiła.

- Chciałabym wam bardzo podziękować...

- A przestań! – odezwał się jedyny mężczyzna w towarzystwie. – Dziękowałaś nam już ze sto razy.

- ... za wasz trud włożony w tę sprawę.

- Ja tam nie narzekam – odrzekła szybko Ania. – I oni też nie powinni, bo nie nagrali się zbytnio.

- Daj spokój. Od całej tej intrygi rozbolałaby mnie głowa. Dobrze, że Roksana była mózgiem całej sytuacji – stwierdziła rudowłosa. – Powiedz – zwróciła się do Roksany właśnie – kiedy na to wszystko wpadłaś?

Ta uśmiechnęła się lekko.

- Nie mogłam dłużej patrzeć na te jego męczarnie. Od czasu powrotu ze stolicy pisanie nowej książki szło mu tak opornie, że było mi go niemiłosiernie żal...

- I wtedy stwierdziłaś, że seks jest uniwersalnym remedium na wszystkie problemy...

- Od czegoś trzeba było zacząć – uśmiech nie schodził z twarzy Roksany. – Postanowiłam wziąć to na swoje barki i przeprowadziłam ten mały początkowy eksperyment. O rety, nie patrzcie tak na mnie, przecież słyszeliście to już sto razy. Przecież wcale nie pokazałam mu się nago. W każdym razie...

- W każdym razie, od tego momentu, przez jakiś czas, twój brat, odkrywszy na nowo uroki orgazmu, zaczął pisać jak natchniony.

- Widziałam jak od tego czasu się zmienił. Zagadywał nas przy obiedzie, opowiadał o dalszych losach Carlosa i Claudii... Podziałało. Ale wiedziałam że to nie potrwa wiecznie.

- I wtedy na scenie pojawiłam się ja – wtrąciła Ania. – Nie powiem, zdziwiłam się, gdy złożyłaś mi propozycję seksu ze swoim własnym bratem.

- Za to ja się nie zdziwiłam ani trochę, że z niej skorzystałaś – odparowała Roksana. – Od dawna powtarzałaś mi, że mój braciszek wpadł ci w oko, a poza tym zawsze kręciła cię wizja romansu z kimś sławnym.

- I wtedy się zaczęło, budowanie całego uniwersum – powiedział Kowalski, zaplótłszy ręce za głową i rozkładając się na krześle, jakby wykonał jakąś katorżniczą pracę.

- Nie przesadzaj, akurat my mieliśmy najmniej do roboty – weszła mu w słowo rudowłosa.

- Dajcie spokój. Ile było do roboty? – Roksana zaczęła wyliczać na palcach. – Fałszywa paczka, fałszywy kurier...

- Że on to łyknął – żachnęła się Ania, jakby zawiodła się na niedawnym kochanku.

- A czemu nie? Widząc kogoś ubranego jak kurier, z paczką pod pachą, każdy by uwierzył. A to, że nie znał tej firmy kurierskiej? Przecież nikt nie zna wszystkich w kraju. Na koszulce nawet nie było jej nazwy, a plakietkę zrobiliśmy w dziesięć minut. Dobrze że nasze okna wychodzą tylko na jedną stronę osiedla, mogłaś sprzedać mu bajeczkę o tym że zawsze parkujesz akurat po drugiej. Co jeszcze zostało? Fałszywy mąż, kiedy zapragnęliśmy wprowadzić nieco tajemniczości. Od jakiegoś czasu, chociaż pisanie szło mu świetnie, narzekał na brak oryginalnej szarady, w którą mógłby wplątać Carlosa i Claudię. Trzeba było podsunąć mu jakąś ideę.

- Dobrze że nie zgubiłem tej obrączki, to cenna pamiątka rodzinna. Poza tym, wiesz ile czasu musiałem zapuszczać zarost? Od razu po powrocie do domu się ogoliłem! Mam nadzieję że nigdy nie rozpozna mnie na ulicy i nie najdzie go na pogawędki...

- ... i fałszywa kochanka – dodała rudowłosa. Ale za to uderzenia prawdziwe. I te bajeczki o detektywach... I w ogóle, dobrze że powiedziałaś nam o jego niechęci do paparazzich, wiedzieliśmy od której strony go ugryźć.

- Mówię wam, każdy dałby się nabrać.

Przez chwilę ponownie wszyscy milczeli.

- Widzieliście dedykację? – spytała Roksana.

- Jasne – odparł Kowalski, rozbawiony. – Pozdro dla kumatych.

- Sama bym tego wszystkiego nie dokonała. Mam szczęście, że mam takich przyjaciół jak wy.

- Drugi raz na to nie pójdę! Ta broda postarzała mnie o jakieś kilka lat! To, że musiałem zapuścić ją raz jeszcze, żeby dokończyć tę komedyjkę...

- Nie będziesz musiał.

- Fakt, środowisko pisarskie w tym kraju będzie musiało obejść się bez niego.

Kolejna chwila ciszy.

- Co on teraz planuje? – spytała Ania przez ciekawość.

- Chce iść na zaoczne studia, mówił o tym w jakimś wywiadzie. Módlmy się, żeby nie spotkał nas na uczelni, wszystkich troje! A raczej, czworo! – odparła rudowłosa.

- Troje. Ja i tak wyjeżdżam na rok na wymianę międzynarodową, zapomnieliście? Z tobą – wskazała Kowalskiego – widział się dwa razy, za każdym razem miałeś brodę, ciebie – skierowała wzrok ku rudowłosej – nie widział nawet dokładnie, jak sobie przypomnę w co ty się wtedy ubrałaś, nie mam pojęcia skąd wzięłaś wszystkie te szmatki i TAKIE wysokie obcasy. To mnie poznał... dogłębnie.

Wszyscy się roześmiali. Telewizor w pokoju był włączony, chociaż przyciszony. Nie zauważyli, że akurat pojawiła się w nim postać autora perypetii Carlosa i Claudii. Stał dostojnie, pozując do zdjęć, patrząc prosto w obiektyw kamery. Był to fragment reportażu o nim. Gdyby wzrok mógł przebijać przez obiektyw i wychodzić telewizorem, a jednocześnie podróżować w czasie, dostrzegłby czworo ludzi, którzy wznosili właśnie toast za przyjaźń i udaną, przeprowadzoną w dobrej wierze intrygę.

Ten tekst odnotował 12,776 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.86/10 (12 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Komentarze (3)

0
0
Seelenverkoper, po pierwsze rad jestem że Ci się podoba, po drugie tak naprawdę nie mam pojęcia jak wygląda nasz rynek wydawniczy, a po trzecie uwierz że ja też nie lubię 😉 ale czasami trzeba... Nie chciałem, żeby cała ta sytuacja, wszystko co spotkało autora, było czystym zbiegiem okoliczności. Trzeba było wyłożyć kawę na ławę 🙂
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
Przeczytałem je parę razy i na 90% uważam że tak, ale będę wdzięczny za sugestie. I cieszę się, że zakończenie się spodobało :]
Zgadzasz się z tym komentarzem?
0
0
Poprawa humoru gwarantowana. (:
Zgadzasz się z tym komentarzem?

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.