Gall Anonim
27 grudnia 2018
Szacowany czas lektury: 18 min
Z uwagi na brak czcionek oddających fonetykę doby przedpiśmiennej języka polskiego, kwestie dialogowe zostały uwspółcześnione. Poza tym opowiadanie opowiada prawdę, samą prawdę i tylko prawdę, o której, nie wiedzieć czemu milczą szkolne podręczniki.
15 Tamuz 4874 (AD 1114, 22 czerwca), cela mnicha Galla
- Sobieradzie, skrybo kochanieńki, dziś już nic więcej nie spiszemy. Nowej muzy mi trzeba. Nazajutrz ją przywiedziesz.
- Co każesz uczynić, czcigodny Panie?
- Udasz się z samego jutra do benedyktynek; święty Benedykcie módl się za nami; do matki Scholastyki i uprzedzisz najgrzeczniej, jak umiesz, z tysiącem pokłonów i półtuzinem hebrejskich brakteatów w dłoni, że pilnej pomocy nam trzeba. Scholastyka pewnikiem przychylna nam będzie. Ważne byś rozmówił się z nią przed prymą. Wtedy do kaplicy na modły cię zaprosi, byś uznał okiem swym roztropnym, która z siostrzyczek najbardziej przydatną nam być może. Wskażesz palcem na jedną z tych nowych, co przed miesiącem z Ziemi Sandomierskiej je byli przywieźli. Najlepiej tę wysoką, co ma nogi długie jak sarnie racice, a gębę gładką i krągłą jak owoc jabłoni. Powiesz, że chcę ją widzieć u siebie w celi do modłów popołudniowych. Razem z nami będzie śpiewać święte psalmy nony. Być może zostanie u nas także na nieszpory. Do komplety jednak dawno już na powrót w klasztorze będzie.
16 Tamuz 4874 (wigilia św. Jana)
Nazajutrz Sobierad wypełnił powierzoną misję. Przed godziną dziewiątą (według rachuby żydowskiej) przyprowadził nowicjuszkę do celi magistra, pisarza i tajnego doradcy księcia Kazimierza.
- Wiesz zapewne, jak wielki to zaszczyt służyć panu tak mądremu jakim jest nasz magister? – zwrócił się do dziewki półgłosem, jakim rozmawiają wtajemniczeni w magiczne dzieła. Tudzież gadałki, wróżbitki i wędrowni kaznodzieje.
- Nigdym o niem nie słychała. Matka przełożona jen rzekła, że pan to znaczny i księcia miłościwie panującego sobiesiednik. Jeszcze mi rzekła, że tajemnicy największej mam dzierżyć to spotkanie, by wrogowie księcia i szpiegi niczego nie baczyli. Cóż to za tajemna persona ać ważna, ten imć pan magister?
- Roztropnie ci rzekła matka Scholastyka. To Gall, mąż pobożny a wielce uczony. Zna obydwa Pisma, jerografiję, mowę a obyczaje dalekich ludów i historyję jak nikt inny w świecie. Może tylko w dalekiej Latecyi, sławnej prastarych Paryzów stolicy, lub w Al-Kahirze - mieście żadnem chreścijaninem z Europy niewidanym, znalazłby się ktoś równie mądry jak nasz pan magiser. Więcej ci o Gallu rzec nie mogę. Jen tyle, że słuchać się go należy, nie bacząc na nic, i najlepiej milczeć. Przysięgnij teraz na Jezusa rozpiętego na krzyżu i wszystkich świętych, że nikomu ni słowa nie rzekniesz o dzisiejszym widzeniu.
- Klnę się na Krzyż Pański i zastępy Świętych w niebie. Wierzę matce Scholastyce pobożnej i tobie, szlachetny panie. Nie powiem nikomu.
- Szlachetnym nie jest. Jam jako i ty nie z rycerzy lecz z prostego ludu chrześcijańskiego. A i pan magister też z kmieciego domu wyszedł. Tylko z woli Opatrzności i dzięki Łasce Wszechmogącego zgłębił wiedzę mędrców i aniołów. Ale o tem ostatniem cichosza! O niczem nie wiesz.
- Jak każesz, panie.
W celi kronikarza
- Pochwalony niech będzie na wieki Pan Jezus ukrzyżowany i trzeciego dnia cudownie zmartwychwstały! – Gall przywitał sługę radośnie z bigoteryjną pobożnością, jakiej nie powstydziłby się nawet Adalbert, Wojciechem także zwany. Ten, który przyniósł Słowo Boże Polanom i Prusom.
- Na wieki wieków, czcigodny Panie – ukłonił się w pas Sobierad.
- Jakężm rad cię widzieć, dziewico pobożna – Gall przywitał też nowicjuszkę, mimo że nie nie musiał udzielać jej uwagi - Sobieradzie, nagroda w niebiesiech cię czeka, a i ta doczesna cię nie ominie. Sprawiłeś się przednio. Zasiądź teraz za ławą. Będziesz pisać. A ciebie jak zwą? – odezwał się znowu do długonogiej dziewki w habicie.
- Malina, czcigodny panie.
- Słodziuchne masz imię, Malino – odpowiedział Gall, rozszerzając na moment usta we wcale niepobożnym uśmiechu. - Przystąpmy już do rytuału.
- Co mnie czynić trzeba? – spytała Malina.
- Stać nieruchomo – polecił Gall, ująwszy dziewoję za ramiona, poprowadziwszy na środek i skierowawszy bokiem do niewielkiego okna i pulpitu skryby. – Wpierwej unieś ręce do nieba – polecił i zaintonował psalm mnisim tenorem: Domine, labia mea aperies. Et os meum annuntiabit laudem tuam. [Panie, otwórz moje wargi, a usta me będą głosić Twoją chwałę] Śpiewaj ze mną – polecił Malinie – a ja zbadam twą duszę poprzez suknię twoję: Venite, exultemus Domino, venite adoremus... [Przyjdźcie, radośnie śpiewajmy Panu, przyjdźcie, uwielbiajmy...]
Gall, przymknąwszy powieki, z wyrazem skupienia i podniesionego przejęcia na twarzy przystąpił do badania duszy. Położył dłonie na biodrach Maliny. Zaczął wodzić rękami, lewą przesuwając na brzuch, prawą na plecy nowicjuszki. Okrążał talię najpierw zgodnie z ruchem cienia na zegarze słonecznym. Doszedłszy do pępka i podłużnego wklęśnięcia na plecach odwrócił kierunek badania. Dziewczę prawie nie drgnęło.
- Memento mori – mruknął Gall łacińską sentencję, niezwiązaną ani z badaniem duszy, ani z zaplanowanym rytuałem. Tylko kształt ciała młodej służebnicy pańskiej przywiódł mu na myśl upływanie czasu. A może sam Pan Bóg mimowolnym skojarzeniem postanowił ostrzec wiernego sługę? – Klepsydra. Malino, wiesz co to jest klepsydra?
- Wiem, panie – szepnęła nowicjuszka posłusznie, pełna wiary w wyjątkowość tajemniczego mnicha.
Sobierad, skrobiąc piórem po pergaminie, notował każde słowo.
- Szeroka w biodrach, wąska nad biodrami, wyżej znów szeroka, jesteś jak klepsydra, Malino. Swym idealnym ciałem chwalisz Pana. W pełni nadajesz się do rytuału. Ora et labora, in secula saeculorum. Benedictus qui venit in nomine Domini. [Módl się i pracuj, na wieki wieków. Błogosławiony, który idzie w imię Pańskie.]
- Amen – odpowiedziała Malina egzaltowanym szeptem. Szczęśliwa, że dane jej było obcować z tak mądrym i pobożnym człowiekiem, jakim się okazywał książęcy pisarz.
Tymczasem Gall zadowolony reakcją nowicjuszki kontynuował badanie. Lewą rękę trzymając za biodro, prawą dłoń stopniowo przesuwał do góry. Wodził palcami wzdłuż każdego napotkanego żebra. Gdy dotarł do miejsca, gdzie żeber już nie czuć pod skórą, bo przykrywa je pulchna tkanka właściwa dziewczętom i kobietom, Malina drgnęła. Zacisnęła usta i powieki. Łokcie przycisnęła do boków. Starała się z całych sił stać nieruchomo, lecz w końcu uległa sygnałom czuciowym. Zatrzęsła się, z trudem powstrzymując odruch śmiechu.
- Twe serce, Malino, jest czyste, lecz łaskotanie zdradza, że jakieś myśli niedobre gnieżdżą się w wątrobie. Nie martw się. Wnet wypędzimy szatana. Zaśpiewajmy psalm razem, od nowa. Domine, labia mea aperies...
To powiedziawszy, Gall wrócił do rytualnego badania i czyszczenia duszy posłusznej nowicjuszki, swojej nowej muzy. Przy drugim psalmie poczuł mrowienie w trzewiach. Wyraźny znak, że rytuał działa. Mrowienie to wystąpiło nawet szybciej i było mocniejsze niż zazwyczaj. Zwykle jednak nowicjuszki i mniszki na skórze miały skazy, pryszcze, piegi, krosty. Zwłaszcza Madżiarki, z czeska zwane Ugrami albo Wągrami, wyglądały szpetnie. Przy nich prawie w ogóle nie trzeba się było modlić dla obrony przez ziemskimi myślami. Ze strony Madżiarek nie groziła szatańska pokusa. Lecz gładkolica Malina była zgoła inna.
Przy trzecim podejściu, kiedy dziewoja powtórnie się zatrzęsła, zdradzając obecność grzesznych myśli w wątrobie, mrowienie przybało tak bardzo na sile, że Gall się zląkł nie na żarty. Dziesięć lat nie czuł ziemskiej chuci. Dziesięć lat zachowywał czystość, by być godnym łask Opatrzności i móc tworzyć. Pisać kroniki na chwałę Wiekuistego i księcia Bolsława, dobrego chlebodawcy. Aż tu nagle, wymacawszy palcami pierś pod białym habitem, zechciało mu się tę pierś ścisnąć, pougniatać w dłoni, jakby Malina była zwykłą dziewką a nie oddaną przez rodzica do klasztoru żywą ofiarą złożoną Bogu. Mimowolnie przygniótł dłonią miękkie ciało. Ledwie się powstrzymał od sięgnięcia drugą ręką po gorące łono. Przerażony musiał natychmiast zmówić modlitwę:
- Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum... [Ojcze nasz, któryś jest na niebiesiech, niechaj się święci imię twoje...]
- Pater noster... – powtórzyła Malina. Modląc się, pogładziła ręką to miejsce, skąd mnich w popłochu zabrał swoją dłoń. Wypowiedziawszy amen kończące modlitwę, spytała Galla nieśmiałym szeptem: – Panie, wybacz. Nikt mnie jeszcze w ten sposób nie dotykał. Stąd zapewne to łaskotanie. – Skłamała. W domu nie raz obściskiwali ją pachołkowie ojca, ale to były tylko niegrzeczne zabawy. Chłopcy próbowali rozebrać dziewczęta, trzy córki rycerza, z których Malina była średnia wiekiem oraz służące. Jak tylko któremuś się udawało poderwać sukienkę, Malina, piszcząc, biła go po rękach i ratowała się ucieczką. Tym razem nie mogła uciekać, a dotyk mnicha sprawiał przyjemność. Nie ziemską, grzeszną. Metafizyczną. – Panie, będziesz mnie dalej badał?
– Tak, moje dziecko. Pan Jezus uczył, że wyruszywszy w podróż, należy dojść do celu. Nie godzi się uczniowi Chrystusa zatrzymywać w połowie drogi. – Gall powołał się na sobie tylko znany fragment Ewangelii, wzbudzając jeszcze większy podziw nowicjuszki.
– Jestem gotowa, panie. – Malina odważnie wyprostowała plecy, opuszczając swobodnie ręce wzdłuż tułowia.
– Śpiewaj psalm, Malino, nie zgibaj się, nie wierć. Gdy dotrzemy do szyi, będzie po wszystkim. Domine, labia mea aperies... - Gall jeszcze raz zaintonował pieśń z psałterza króla Dawida.
– Domine, labia mea aperies... – cicho zanuciła Malina. Na „et holocausta tunc inponent” przerwała, prychając krótkim śmiechem. Do tej pory nie zdawała sobie sprawy, że na sutkach też ma łaskotki. – Wybacz, panie. To się już nie powtórzy.
– Nie przejmuj się, moje dziecko. To grzech opuszcza wątrobę. Niedługo już będziesz całkiem czysta – pocieszył Gall Malinę oraz samego siebie, kontrolnie spojrzał na skrybę, by się upewnić, że chłystek nadal prowadzi protokół i nie oddaje się nieroztropnemu myśleniu. – Domine, labia mea aperies...
– Domine, labia mea aperies... – zanuciła Malina tym razem pełną piersią, z bogobojnym przejęciem, dobywając głos z najdalszych głębi płuc, jakby śpiewała nie w skromnej celi mnicha lecz w kościele, z chórem mniszek, sławiąc biskupa.
Wreszcie udało jej się wystać do końca. I ani drgnąć nawet, kiedy mnich Gall palcami wodził po czułych szczytach piersi. Malina nie dała też poznać, że to głaskanie wprawiało ją w podniosły nastrój, ani że tarcie stwardniałych sutków o luźny materiał lnianego habitu mocno wzmagało to mistyczne uniesienie.
– Wspaniale się sprawiłaś, Malino – pochwalił Gall zadowolony, ale też zatroskany swoim podnieceniem, ściskaniem w trzewiach, stanem rycerza sztywnego jak halabarda oraz wrażeniem krążenia głowy. W tym stanie ducha powinien przerwać rytuały. Modlitwą i dyscypliną z rzemiennych paciorków uspokoić organizm. Przystąpić do pisania dopiero, gdy umysł oczyści się z myśli o ciele kobiecym i osiągnie stan doskonale łaskawy, właściwy aniołom. Gall nie chciał jednak czekać. Pierwszy raz od dziesięciu lat, odkąd doznał olśnienia, zgrzeszył niecierpliwością. - Jesteś czysta. Jesteś gotowa. Czy Sobierad, mój wierny sługa, powiedział ci, na czym polega twoja rola?
– Nie, panie. Wiem tylko, że się nazywasz Gall, żeś jest mężem wielce pobożnym i mądrym, i że nikomu nie mogę zdradzić, żeś jest na zamku.
– Legnij tutaj – polecił Gall, wskazując na pryczę pod ścianą. – Zdejmij chustę z głowy. Nie wstydź się. Muszę widzieć twe włosy. Twym przeznaczeniem, Malino, jest być mą muzą. A wszystko to na chwałę księcia Bolesława, Chrystusa i kościoła.
– Jak rozkażesz, panie – Malina skłoniła głowę, ściągnęła welon, odsłaniając długi śnieżnobiały warkocz spiralnie leżący na głowie jak wąż Eskulapa na górskiej skale.
– Doprawdy anielsko pięknaś – szepnął Gall, przycupnąwszy na pryczy obok Maliny. Zaczął gładzić dziewczę po łydce. – Rzeknę ci parę słów o sobie i o mej misyi, ażebyś wiedziała jak ważką jest twoja pomoc. Pomoc, o którą nie proszę cię ja, jam jest jen nędzny pyłek na wietrze, lecz sam pan nasz, który jest na niebiesiech.
Każdej muzie mówił to zdanie, najszczerzej wierząc w jego prawdziwość. Sługa Sobierad znał je na pamięć wraz z dalszą opowieścią. Czasami pisał protokół, wyprzedzając słowa wypowiedziane przez Galla i nigdy się nie pomylił.
– Jam jest jak ziarno piachu. Nic nie znaczę. Lecz Pan wybrał mnie spośród wielu ziaren oddanych i posłusznych mu w pełni. W swej bezkresnej miłości do wszelkiego stworzenia i do nas ludzi, stworzonych przecież na obraz i podobieństwo Jego, pozwolił mi skosztować ze stołu nieskończonej mądrości. Wszechmogący pokierował me kroki daleko, hen w odległe kraje. Pobywałem tedy na wyspie zamieszkanej ludem dzikim, którego mężowie odziewają się w kiece z wełny owczej zrobione. Najwyższą władzę u nich sprawują tak zwani druidowie. Pogańscy magowie, którzy jak księża i mnisi w chrześcijańskich krajach, jak rabinowie i jak uczeni imamowie poddani kalifowi, spełniają wolę jedynego Boga. Owi druidowie chronią tajemnicę widzenia tego, co nastąpi. Tajemnicę, którą Pan w swej nieskończonej mądrości nie zamierza wyjawić chrześcijanom. Tam właśnie, w dalekiej krainie druidów dane mi było poznać magiczne rytuały i przez chwilę ujrzeć przyszłość. Tam też rzekł do mnie anioł Gabryjel, bym udał się z powrotem do Europy, bym przebył lasy, góry i bagna. Tak też żem uczynił, aż dotarłem na dwór księcia Bolesława. Tutaj w Krakowie, i tylko tutaj ze wszystkich ziem podległych papieżowi, działają czary druidów. Dzięki rytuałom, do jakich wnet przystąpimy, zaglądam w przeszłość i przyszłość, w odległe czasy, i mówię, co widzę. Sobierad mój wierny sługa wszystko skrupulatnie zapisuje. Tak powstaje księga. Kronika i testament księcia Bolesława. Teraz już wiesz, Malino, jak ważka to sprawa. Zapytam tedy, czy zrobisz wszystko, o co poproszę i czy przyrzekniesz dochować tajemnicy?
– Tak, panie. Przysięgam na mą cześć i duszę. Zrobię wszystko i nikomu nie zdradzę tajemnicy. Niech tak mi święty Benedykt dopomoże. Amen.
– Pisz tedy, Sobieradzie – zwrócił się Gall do sługi uroczystym tonem. Wsunął rękę głębiej pod habit, złapał za kolano jasnowłosej nowicjuszki, zamknął oczy i zaczął mówić. Głosem nieswoim, na przemian wysokim i niskim, jakby to nie Gall mówił, lecz głos sam się dobywał z jego wnętrza. Jeśli nie sam pan Jezus, to na pewno jakiś anioł bądź któryś z licznych świętych dyktował, grał słowną melodię na strunach głosowych adepta druidycznej magii. - Na chrzcie dano mi imię Sławko. Dopiero za murem klasztora przezwali mnie Gallus, jako że głos mój wysoki piskliwemu pieniu koguta wydawał się podobnym. Na wyspie odległej z Gallusa stał się Gall, przez zwyczaj skracania wszelkich imion powszechny wśród tamtejszych Celtów. Jest to naród bardzo skąpy w słowach, dlatego w przyszłości przez cywilizowane ludy Celtowie zostaną przezwani Skątami, Skotami i Szkotami. Mój drugi przydomek tak samo jak Gallus wyniesiony z klasztoru brzmiał Kurzygdęk. Ten jednak przydomek w dalekich krajach okazał się nie do wymówienia. Przeto w klasztorach niemieckich, poczynając od Bambergu, gdziem przeżył trzy lata, bracia często wołali mnie Anonim. Tak też zostanie na wieki: Gall Anonim sum.
Gall zamilkł. Sobierad na dole stronicy postawił grubą kropkę. Malina zwarła nogi, kolanami ściskając dłoń Anonima. Nie miała już wątpliwości, do czego miał doprowadzić magiczny rytuał.
Myślami na chwilę wróciła do czasów, nie tak znów odległych, kiedy mieszkała w rycerskim grodzie, do dwóch pachołków, którym wespół udało się niedgyś ją dotknąć między nogami. Jeden wykręcał jej ręce, drugi ugniatał krocze. Wymiętosili ją jak zwykłą dziewkę. Spowiednik poradził wtedy nie skarżyć się ojcu. Polecił modlitwę i medytację o zwiastowaniu Przenajświętszej Panience. Jakoby archanioł Gabriel nawiedził Maryję we śnie, przybierając postać urodziwego chłopca. Malina przypomniała sobie tę spowiedź. Pod wpływem wspomnienia Gall zaczął jawić się jej jako wysłannik niebios. Jurni pachołkowie, mądry ksiądz, decyzja ojca o wysłaniu średniej córki do krakowskich benedyktynek, wreszcie to, że wybór Sobierada padł akurat na nią: wszystkie fakty układały się w logiczną całość: wolą Opatrzności było, by Malina spotkała Galla, sam Pan Bóg kierował losem swej wiernej służki, przygotowując ją do magicznego rytuału. Podczas którego młoda niewiasta miała ofiarować cnotę w dowód swej bezkresnej wiary. A archanioł Gabiel pod postacią mnicha miał wystąpić w roli namiestnika Boga.
Uspokoiwszy w ten sposób sumienie, Malina radośnie rozluźniła nogi, wypuszczając dłoń Galla z potrzasku.
– Misterium działa, moje dzieci. Sobieradzie, bierz nowy pergamin. – Mędrzec Anonim znów poczuł wenę. Raptownie wsunął rękę głęboko pod habit Maliny, chwytając mocno za krocze. Kciukiem naparł na najmiększe miejsce. Zachęcająco ciepłe i wilgotne.
Malina tylko głośno westchnęła. Biodra samoistnie uniosły się, wychodząc na przeciw męskiej ręce wcielonego anioła. Ciało pragnęło kontaktu z grubym kciukiem.
– Tak! Widzę! Pisz, Sobieradzie! – zakrzyczał Gall głosem rozemocjonowanego koguta - Szare, gęste chmury, wichura, gradobicie. Nadejdą ciężkie czasy. Hordy wilków opanują lasy, zbóje zadawać będą gwałt bogobojnym kmieciom, palić domostwa, bezcześcić białogłowy. Dość! Dość! Nie pisz, Sobieradzie! Muszę odetchnąć.
To powiedziawszy, Gall, sapiąc jak po wyczerpującym biegu, wypuścił dziewczęce krocze z garści. Zaczął głaskać łono. Delikatnie, bez pośpiechu. Stopniowo się uspokajał, rozczesując włosy. Malina, również oddychając ciężko, z rozdziawioną buzią pilnie śledziła ruchy mnicha. Również Sobierad nie spuszczał z oka swojego mentora i jego nowej muzy. Wdychał słodki zapach kobiety, anielsko-szatański, i podziwiał nieludzkie wręcz opanowanie starego Galla. Ktoś inny już dawno by legł na dziewce i nie dostąpił łaski jasnowidzenia.
– Miłe masz futerko, Malino – odezwał się Gall ponownie, tym razem zwyczajnym, ludzkim głosem. – Jak myszka.
Przyszła mniszka podziękowała mu niewinnym uśmiechem za tę niecodzienną pochwałę. Rozkraczyła nogi, przesuwając pięty bliżej tułowia.
– Nie uwierzysz, Sobieradzie. Za lat kilkaset ród ludzki zupełnie straci rozum. Faryzeusze wymyślą nowy przyodziewek. Bielizną go nazwą. I przykażą białogłowom dokładnie zakrywać srom i piersi. Zaprawdę powiadam wam, moje dzieci, w szczęśliwych czasach żyjecie. Kiedy piczki i cyce są na wyciągnięcie ręki. A dziewki chętnie dają upust chuci w ramionach mężów. Tak, tak, Sobieradzie, piczki są nam dane od Boga – zabluźnił Gall w przypływie egzaltacji - A twoja cnotliwa picza, nadobna Malino, jest magnificjentna. Zdejmij habit.
– Jak każesz, panie – Malina błyskawicznie spełniła prośbę Galla, ufając mu bez reszty. Naga legła na pryczy, czekając, aż anioł w ludzkiej skórze skorzysta z gościny jej grzesznego ciała.
– Pisz, Sobieradzie! – Ledwie spojrzawszy na Malinę, Gall miał nową wizję. – Król czeski śmie się mienić panem Wiślan i Polan. Rycerstwo złoży mu pokłon. Wszudy będzie się Czech panoszyć. I w dolinach – Gall pogładził Malinę po brzuchu. – i na wyżynach – Jasnowidz przysiadł bliżej i nakrył dłońmi dziewczęce piersi. Zaczął je ugniatać. Urabiał jak kucharka ciasto, z coraz większą pasją, łapczywie.
– Panie! – westchnął Sobierad zdumiony postępkiem mnicha. Zazdrościł.
– Czech siędzie na krakowskim tronie – kontynuował Gall niewzruszenie, zmuszając skrybę do notowania przepowiedni zamiast przyglądać się magicznym rytuałom.
Gall oblizał językiem spierzchnięte wargi, niechcący w sposób tak wymowny, że Malina musiała szeroko rozkraczyć nogi. Odruchowo, nie rozumiejąc, co się dzieje, wyciągnęła ramiona do mnicha. Bezwiednie wystawiła język, bezwstydnie i jawnie kusząc mnicha cielesną rozkoszą.
– Waleczny rycerz, piastowicz, da odpór Czechowi. – Gall dał odpór pokusie. Powstrzymał chęć polizania dziewczęcego języka. – Ten niski książę, Łokietkiem zwany, odbije ziemie piastowskie z rąk Przemyślida. Łokietek mały jak palec – Gall nie mógł długo się bronić. Lubieżnie złapał za łono, środkowy palec zanurzając w rozkosznej wnęce.
Ciało Maliny napięło się jak cięciwa łuku.
– Tenże Łokietek goniony przez Czecha schroni się w jaskini – Gall zaczął trzeć palcem o ściany dziewczęcej jaskini. Mocno i głośno, jakby cała drużyna rycerska zajęła górską grotę na nocne hulanki z nierządnicami. – Potem zaś wyjdzie z jaskini i gradem strzał zaskoczy Czecha, zabije co do jednego wojów przeciwnika i odzyska koronę.
– Panie! – krzyknęła Malina wniebogłosy. Złapała Galla za nadgarstek. Z całej siły przycisnęła rękę dającą rozkosz do łona. Jej biodra wykonały taniec, jakby ktoś mocnym pchnięciem puścił w ruch wahadło. Wreszcie legła na plecach zmęczona rytuałem, szczęśliwa, z błogim uśmiechem na ustach. Wdzięczna za rozkosz i za zachowanie cnoty. – Bogu niech będą dzięki! – szeptem dała świadectwo wiary.
– Na dziś koniec, moje dzieci – oświadczył Gall oszołomiony zachowaniem Maliny. Przez dziesięć lat praktyk jasnowidzczych żadna muza nie złapała go za rękę. Młode mniszki były zawsze posłuszne, doznawały uniesień, ale nigdy nie pomagały pieścić sromu. Do końca rytuału pozostawały bierne.
– In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti - przeżegnał się Sobierad. Wystraszony, że w nocy sam nie da sobie rady.
– Amen – odpowiedziała szeptem Malina.
– Ach, dzieci! – zawołał pobłażliwie Anonim. Po czym zaśmiał się krótko, podciągnął habit i legł na gołej dziewoi.
– Panie! O, Boże! – zawołała Malina, samej nie wiedząc, czy bronić cnoty, czy w dalszym ciągu okazywać posłuszeństwo staremu mnichowi. Płakać, czy się cieszyć.
Gall natomiast zapomniał o Bogu. Wtargnął w dziewicę. Bezpardonowo wbił włócznię w miękkie ciało. Jak sławny Bolesław ostrym mieczem oszczerbił złotą bramę. Na krótką chwilę dostał się do raju. Skończył, zatapiając jaskinię życiodajnym płynem.
– Sobieradzie, odprowadź Malinę – rzekł w końcu do sługi – podziękuj Scholastyce. – następnie zwrócił się do nowicjuszki: - Malinko, jutro znów wyślę po ciebie Sobierada. I pojutrze. I, jak Bóg da, jeszcze wiele razy. Tylko nie waż się zdradzić tajemnicy misterium. Nikomu. Nawet przewielebnej matce przełożonej. Ani księdzu podczas spowiedzi. Rytuał musi pozostać tajnym.
– Nikomu nie powiem. Ufam ci, panie.
17 Tamuz 4874
Nazajutrz Sobierad wziął przykład ze swego mistrza. Poradził sobie z pokusą w ten sposób, że podwinął habit i przycisnął Malinę do kamiennej ściany klasztornego korytarza. Bez trudu przemógł opór dziewoi, ledwie symboliczny.
Gall, nie wiedząc o nikczemnym postępku swego sługi, odprawił rytuał ze zbezczeszczoną muzą. Bez skutku. Nie doznał widzenia. Na domiar złego Malina, oddając się Gallowi, zaczęła szlochać. Zwątpiwszy w magię, rozumiała już, że obcując tego samego dnia z dwoma mężczyznami, popełniła śmiertelny grzech cudzołóstwa. Że zgubiła swą duszę na wieki.
Myliła się. Bóg, widząc skruchę, wybaczył jej drobne przewinienia, wynikające przecież nie ze złej woli lecz z wielkiej wiary i pokory wobec zrządzeń Opatrzności. Dał jej zdrowego syna, którego Sobierad wychował na dobrego mnicha. Wraz ze święceniami zakonnymi Malina przybrała imię Magdalena. Z czasem została przeoryszą zakonu.
Tylko Gallowi wymierzył Bóg sprawiedliwość. Za profanację rytuału, za zerwanie pieczęci z dziewczęcego kwiatu i za doznanie przy tym rozkoszy odebrał mnichowi dar widzenia. Wyrok ogłosił, ukazując się we śnie grzesznikowi. Wyjaśnił, cytując samego siebie: „Ja Jahwe, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym“. Wiekuisty niczym zwykły śmiertelnik chciał mieć Malinę tylko dla siebie.
Gall nie mogąc pisać, wygonił skrybę, ostatnie karty pergaminu wrzucił do ognia. Umarł, nie dokończywszy Kroniki. Książę Bolesław ze złości dostał szczękościsku, a wszystkich uczonych posłał do czorta. Wraz z teologami i jurystami również medycy opuścili zamek. Nie było więc komu wyleczyć szczęki księcia. Usta pozostały krzywe aż do śmierci. W ten sposób spełniła się ostatnia przepowiedź Anonima: Bolesława przezwano krzywogębym. W późniejszych kronikach figuruje pod zmienionym przydomkiem - Krzywousty.
Tekst dostępny też na blogu