Bos humana
12 czerwca 2010
Szacowany czas lektury: 32 min
Wypożyczony Ford Fairlane z wysiłkiem przemierzał nocną trasę. Sfatygowany, wiekowy silnik auta pracował nierówno, dławiąc się i krztusząc benzyną. Jack był pełen obaw, czy uda mu się bez problemów dojechać do końca trasy. W dodatku zapadł już zmierzch, a droga prowadziła przez kompletne bezludzia, z dala od jakiegokolwiek warsztatu, który mógłby poratować w potrzebie. Przeklinał w myśli chwilę, w której postanowił zrezygnować z zatłoczonej drogi stanowej i przy okazji rozejrzeć się chwilę po prowincji. Próbował odpędzić przygnębienie radiem, ale nawet jego ulubiony Miles Davis nie był w stanie wyrwać do z coraz głębszego pesymizmu.
Jakby kłopotów z samochodem było mało, tuż przed jedenastą rozpadał się deszcz. Wieczorny mrok zgęstniał nagle, a z nieba lunęła istna ściana wody. Wielkie, brzemienne jesiennym smutkiem krople załomotały o dach auta. Od razu zerwał się porywisty, nieprzyjemny wiatr, sypiąc zdartymi z koron drzew liśćmi. Wirowały w świetle reflektorów w szalonym tańcu, aby w końcu z mokrym plaśnięciem rozpłaszczyć się na szybie. Przyklejały się do niej, rozpaczliwie czepiając się szklanej powierzchni, niby rzuceni w odmęty oceanu rozbitkowie. Rozpłaszczone na przedniej szybie trwały w chwilowym odpoczynku, aż wycieraczki bezlitosnym ruchem odrywały je i odrzucały je w ciemność, gdzie ginęły, bezradnie koziołkując w nieznane.
Potrząsnął głową i przetarł zmęczone oczy. Miał wrażenie, jakby ktoś nasypał mu pod powieki drobno zmielonego szkła. Ile to już godzin jechał bez przerwy? Gdzieś po drodze stracił rachubę czasu. Zerknął na wskazówki staromodnego zegara umieszczonego na desce rozdzielczej, ale jak na złość czasomierz właśnie się zepsuł. Sekundnik, zwykle obiegający tarczę w nerwowej, nieustannej gonitwie zatrzymał się bezradnie, jak owad zatopiony w bursztynie. Przekręcił gałkę radioodbiornika, tak starego, że pamiętał pewnie jeszcze czasy prezydenta Hoovera. Zielone oko zamrugało niechętnie, jakby urządzenie budziło się z letargu. Z głośników dobiegły jedynie suche trzaski. Spróbował dostroić się do jakiejś stacji, ale na wszystkich zakresach odbierał jedynie jednostajny szum.
- Pieprzony staroć – mruknął do siebie, wściekły, że w wypożyczalni zrezygnował z nowszego auta dla zaoszczędzenia paru dolarów.
Burza nadal szalała, zalewając świat potokami wody. Potężne błyskawice rozdzierały niebo upiornymi, drgającymi bliznami. Westchnął ciężko. Marzył o kubku gorącej, parującej kawy i o ciepłym łóżku, w którym mógłby przetrwać do rana. Wszystko to jednak wydawało się odległe jak wakacje na Hawajach. Tym bardziej, że nie wiedział gdzie jest, ani nawet która jest godzina.
Spróbował skupić się na drodze. Auto prowadziło się opornie, a na szosie zalewanej strugami deszczu nietrudno było o poślizg. Gdyby choć udało się odpalić to przeklęte radio... Jego oczom ukazał się wielki, przydrożny szyld reklamowy, wydarty nagle światłem reflektorów z mokrego mroku nocy. Przyhamował, żeby rzucić okiem na reklamę i natychmiast tego pożałował. Za ostro! Opony straciły przyczepność; auto zatańczyło na drodze. Poczuł, że momentalnie robi mu się gorąco. Przeklęty gruchot sunął jak po lodzie, nie robiąc sobie nic z jego rozpaczliwych prób odzyskania panowania. Wreszcie auto zatrzymało się tuż przed wielkim drzewem rosnącym na poboczu. Siedział przez chwilę bez ruchu, kurczowo trzymając się kierownicy. Serce biło mu jak oszalałe. Wreszcie wypuścił powietrze z płuc.
- Bloody hell... - zaklął. Gdyby coś jechało z naprzeciwka, nie miałby najmniejszych szans. Miał cholernie dość tej podróży, tego samochodu i tej burzy. Musiał odpocząć.
Wrzucił wsteczny i ostrożnie wycofał samochód z pobocza. Wrócił na drogę i cofnął się aż do miejsca, w którym zauważył reklamę. Była stara. Łuszcząca się i odpadająca miejscami farba wskazywała, że właściciel tablicy dawno o nią się nie zatroszczył. Mimo to, w blasku reflektorów napis dawał się odczytać. "Motel i farma McCormick. Zapraszamy strudzonych podróżnych. Pierwszy zjazd w prawo - 1 mila”. Uśmiechnął się do siebie. W końcu dopisało mu szczęście. Suche łóżko i gorąca kolacja – o tym marzył. Jeśli będzie miał szczęście, może nawet mają telefon. Wolał zadzwonić i narazić się na zgryźliwość wydawcy niż kontynuować tę podróż. W końcu świat się nie zawali, jeśli spóźni się o jeden dzień.
Jechał powoli, alby nie przeoczyć zjazdu, ale i tak o mały włos go nie minął. Drogi, która odchodziła w bok nie można było właściwie nazwać drogą. To była wąska, polna dojazdówka, Przejechał nią kilkaset metrów i zląkł się, że za chwilę droga pod wpływem strug deszczu zmieni się w nieprzebyte grzęzawisko. Jeśli tu się zakopie, to nie ma siły – będzie musiał wracać piechotą i jak idiota liczyć na jakiegoś przejeżdżającego kierowcę. Już chciał zatrzymać się i wycofać, gdy nagle dostrzegł światło w ciemnościach. Farma!
Uśmiechnął się zwycięsko. Nie minęła minuta, gdy zaparkował auto na podwórzu. Farma była niewielka – ot, typowy domek na odludziu, szopa i obora. Światło paliło się jedynie w głównym budynku. Zmierzył oczami odległość dzielącą zaciszne i suche wnętrze samochodu od drzwi, po czym westchnął ciężko i wyskoczył prosto w zacinający strugami deszcz. Tych kilka kroków, które przebiegł była najbardziej mokrymi w jego życiu.
Wnętrze domu okazało się skromne, ale przytulne. Niewielki hall przeznaczony był najwyraźniej na potrzeby motelu – naprzeciw wejścia znajdował się kontuar recepcji, a obok – drzwi do pomieszczenia, w którym najprawdopodobniej mieściła się jadalnia. Strome, drewniane schody prowadziły na górę. Jak informował wypalony na drewnianej tabliczce napis, znajdowały się tam pokoje gościnne. Reszta hallu była zamieniona w niewielki wypoczynkowy salonik. W zajmującym większą część ściany kominku wesoło trzaskał ogień, zaś pod ścianą ustawiono barową ladę. To nie był typowy wiejski dom, ale mimo to było tu cicho i przyjemnie – a przede wszystkim sucho.
Podszedł do kontuaru i nacisnął dzwonek. Po krótkiej chwili pojawił się odrobinę zaspany mężczyzna. Portier, recepcjonista i właściciel w jednej osobie. Był wysokim facetem, o twardej, kanciastej budowie i rudawych włosach, dobitnie świadczących o szkockim pochodzeniu.
- Dobry wieczór – powiedział miłym, głębokim głosem, bez śladu obcego akcentu – Czym mogę służyć?
- Suchym łóżkiem, telefonem oraz szklaneczką burbona. I niską ceną za wszystko.
Szkot uśmiechnął się szeroko.
- Obawiam się, że nie wszystko mogę zaoferować. Telefon jest zepsuty. Ale pozostałe życzenia chętnie spełnię. Rzadko miewamy tu ostatnio gości. Na długo pan zostaje?
- Jedną noc. Jestem w drodze. Szczerze mówiąc, zagnała mnie tu ta cholerna pogoda.
- Rozumiem. Pokój znajdzie pan na górze, właściwie wszystkie mam wolne. Ma pan bagaże?
- Nie. Planowałem zdrzemnąć się w samochodzie, ale ten gruchot którym przyjechałem nie ma nawet koca na wyposażeniu. Ostatni raz korzystam z tej wypożyczalni.
- To przykre – mężczyzna uśmiechnął się współczująco – Mam nadzieję, że z pobytu u mnie będzie pan bardziej zadowolony.
- Ja również mam taką nadzieję, zwłaszcza jeśli się znajdzie ten burbon. Bo, jak rozumiem, na takim odludziu można się tu rozgrzać tylko tym? – mrugnął porozumiewawczo – Żadnej gorącej Mary na składzie nie ma?
- W tej chwili obawiam się, że z whiskey będzie mniejszy problem - przez twarz Szkota przewinął się lekki uśmiech. Sięgnął pod ladę i wyciągnął pękatą butelkę.
- No, to rozumiem. Chyba będę tu częściej przejeżdżał...
Mężczyzna sięgnął po księgę gości i staromodne, eleganckie pióro.
- Będzie pan zawsze miłym gościem, panie...? – Szkot zawiesił głos.
- Eagerbull. Jack Eagerbull.
Twarz Szkota prawie nie drgnęła, choć jego prawa brew delikatnie uniosła się ku górze w geście rozbawienia, a może zdziwienia. Jack westchnął. Był przyzwyczajony do żartów ze swojego nazwiska.
- Mój dziadek był Indianinem – wyjaśnił – Odziedziczyłem po nim skłonność do whiskey i dziwaczne nazwisko. Wiem, wydaje się zabawne, ale to jedyne, co mi zostało po przodkach
Szkot ukłonił się uprzejmie.
- Proszę mi wierzyć, że pana nazwisko nie wydaje mi się zabawne, panie Eagerbull. Jestem pewien, że pana dziadek... – zawahał się – zasłużył na swoje imię.
Jack zachichotał i nalał sobie szklaneczkę burbona.
- Za dziadka, który był byczym facetem – wzniósł toast. Alkohol był mocny i przyjemnie palił w gardło
- Zechce pan spocząć przy kominku, panie Eagerbull? Pójdę sprawdzić czy w pana pokoju jest ciepło. Rozpaliłem w kominku dopiero niedawno.
- Jasne. I tak chciałem jeszcze chwilę posiedzieć. Chętnie zaopiekuję się tą szklaneczką siedząc w tym fotelu i grzejąc nogi.
- Proszę się czuć jak u siebie w domu
Po kilku chwilach właściciel motelu pojawił się ponownie. Przeprosił za niewygody – pokój jeszcze się nie nagrzał – i zaproponował, że w ramach rekompensaty zaoferuje drinka. Jack, którego opanowało błogie lenistwo odparł, że nie mógłby sobie wyobrazić milszego oczekiwania. Po chwili na stoliku przed Jackiem zjawiła się świeża butelka i nowa, znacznie większa szklaneczka. Jack zadbał o to, aby - mimo ciągłego uzupełniania przez uprzejmego gospodarza - nie pozostawała zbyt długo pełna. Pochwalił trunek, który okazał się być zacnej marki, a komplement sprawił najwyraźniej gospodarzowi niewątpliwą przyjemność. Wymienili kilka grzecznościowych uwag o alkoholach. Okazało się, że właściciel motelu za młodu był barmanem na Wschodnim Wybrzeżu i miał imponującą wiedzę na ten temat. Rozmowa, obficie podlewana miodowym płynem toczyła się wartko i zataczała coraz szersze kręgi. Szkot opowiadał o życiu na farmie i o tym, jak łata rolniczy budżet prowadząc mały motelik. Narzekał na niskie ceny zboża i nieurodzaj, ale po chwili zorientował się chyba, że zarzucił gościa informacjami o swoich problemach, bo Jack coraz częściej odpowiadał półsłówkami i sięgał po szklankę.
- A pan, czym się pan zajmuje, jeśli wolno wiedzieć? – spytał Szkot po krótkiej chwili
Jack nie odpowiedział od razu. Podniósł do góry szklankę pełną bursztynowego płynu i przyjrzał się jej z namysłem. Lubił zwracać uwagę na takie drobiazgi. Wykonano ją z grubego szkła. Budziła zaufanie staromodnym, ciężkim wykonaniem. Obniżony środek ciężkości zapewniała gruba podstawa z litego szkła, w której finezyjnie uwięziono pęcherzyk powietrza. Dziś już takich naczyń się nie robi. Spotykało się je jeszcze gdzieniegdzie na głębokim Południu. Przytknął zimne szkło do ust i pozwolił, aby mocny trunek rozgrzał mu gardło. Przyjemne ciepło rozeszło się po całym jego ciele.
- Jestem etnografem – powiedział w końcu – Naukowcem. Zbieram ciekawostki i opowieści.
Szkot uniósł w górę jedną brew. Niezobowiązujący, uprzejmy gest, wyuczony w eleganckich barach Nowego Yorku. Tak potrzebny w jego profesji. Wyrażał zainteresowanie, ale nie zmuszał do zwierzeń, jeśli klient sobie tego nie życzył. Barmani musieli być niezwykle subtelni w kontaktach z ludźmi. Jack uśmiechnął się w duchu, bezbłędnie rozpoznając przesłanie kryjące się w zachowaniu.
- No, może przesadziłem z tym naukowcem – mruknął – Dawno już nie pracuję na uczelni.
- Słabo płacą? – podpowiedział barman
- To też. Ale chciałem spróbować własnych sił w biznesie – powiedział upijając kolejny łyk ze szklanki i czując pogardę do samego siebie. Przecież mógł powiedzieć, że wywalono go z pracy za picie i uprawianie seksu ze studentkami. W dodatku miał na tyle pecha, że jedna z nich zaszła w ciążę... Głupia blondynka.
- I jak idzie?
- Niespecjalnie, jak widać... W każdym razie nie dorobiłem się własnego auta. Moją firmę przejął wspólnik i teraz pracuję jako wyrobnik we własnym interesie – uśmiechnął się gorzko – Muszę dorabiać, żeby utrzymać się na powierzchni. Więc zostałem pisarzem. Dzięki temu udaję, że nadal bawię się w etnografię.
Zrobił chwilę przerwy, aby dać rozmówcy szansę na powtórne napełnienie szklanki i zadanie jakiegoś pytania. Doczekał się tylko na to pierwsze, ale mimo to kontynuował. Miło było w końcu z kimś pogadać, nawet jeśli to był zupełnie obcy człowiek.
- Jeżdżę po kraju i szukam opowieści. Folklor, miejskie legendy, te sprawy... A potem próbuję z nich układać opowiadania.
- Dużo pan już napisał?
- Kilkanaście. Najpierw pisałem ambitniejsze rzeczy, ale przekonałem się, że i tak najlepiej sprzedaje się porno.
- Naprawdę?
Wzruszył ramionami.
- Oczywiście. Tak było zawsze i pewnie to się nigdy nie zmieni. Ludzie uwielbiają czytać o seksie. A najlepiej o seksie i morderstwach. Niech pan popatrzy na rysunki naskalne. Co przedstawiały? Pradawne dziwki i supersamców. Wielkie dupy i wielkie kutasy. No i sceny polowania. To się nie zmieniło – niech pan obejrzy dowolny film wyprodukowany w Hollywood.
- Więc postanowił pan pisać o seksie?
- Tak jakby. Rozmawiam z ludźmi i pytam ich o zasłyszane historie. Czasem prawdziwe, czasem urojone. Większość regionów ma tu swoje własne historie. Często bardzo ciekawe, sięgające korzeniami do czasów indiańskich. Inne przywiezione przez czarnych niewolników z Afryki, wyretuszowane, wytrawione w kulturowym tyglu. Są też echa dawnych wspomnień społecznych z Europy. Jakiś tydzień temu słyszałem taką właśnie miejską legendę. Opowiedział mi ją gość w przydrożnym barze, przysięgając, ze spotkało to znajomą jego kuzyna od strony matki. Chce pan posłuchać?
- Chętnie.
- No więc było to tak. Ta znajoma kuzynki miała faceta, w którym była na amen zabujana. To był policjant - wiadomo jak babki reagują na mundur. No ale niestety, była jakaś strzelanina z gangami i tego Johna zastrzelili. Laska oczywiście strasznie rozpaczała, nawet sama chciała się wieszać, ale jakoś ją dopilnowali. W każdym razie psychicznie ją trafiło strasznie. Próbowali jej naraić jakiegoś innego – wiadomo, natura nie znosi próżni – ale nie chciała.
Sięgnął znowu po szklankę. Opróżnił ją i gestem poprosił o nową. Chwilę patrzył na spływającą po lodzie whisky, po czym podjął opowieść.
- No więc była sama. Nie jadła, nie spała, tylko tęskniła. Całe dni przesiadywała na cmentarzu. I któregoś razu na tym cmentarzu zasłabła i nie wróciła na noc. To była rocznica śmierci tego policjanta. Wróciła rano, cała przestraszona i brudna jak siedem nieszczęść. Roztrzęsiona opowiadała, że ocknęła się tuż przed północą. Było strasznie zimno, więc się przestraszyła. Nagle poczuła, że ktoś przy niej jest – jak łatwo się domyślić to był ten policjant. Duch, znaczy się. Wypisz wymaluj jak żywy. W każdym razie na tyle żywy, że ją tam bzyknął. Na własnym grobie.
- Niesamowite – powiedział barman – Ale może po prostu jej się przyśniło?
- Gdzie tam. Dziewięć miesięcy później urodziła bachora! Oczywiście mówili, że po prostu nie wytrzymała swędzenia i po prostu puściła się gdzieś na boku, ale okazało się, że dzieciak to wykapany policjant.
- Niesamowite – powtórzył barman – Kto by pomyślał...
Jack uśmiechnął się. Nagle wróciły wspomnienia z pracy na uniwersytecie. Poczuł się jak na wykładzie. Szkoda tylko, że jego słuchaczem był jedynie ten facet, a nie młode i cycate studentki.
- Och, ktoś już pomyślał. I to dawno. Wbrew pozorom to jest dość popularna historia, rozpowszechniona w całych Stanach. Opowiadali ją sobie nawet Indianie. Jeśli zastąpimy policjanta młodym wojownikiem, otrzymamy dokładną wersję mitu Czarnych Stóp. Cóż, cała ta opowieść jest po prostu echem naszej fascynacji śmiercią, pożądaniem i prokreacją. Instynktami, którymi musimy nadawać głębsze znaczenie, bo nad nimi nie panujemy. Oswajamy to, co niezrozumiałe przenosząc w sferę podań. Charakterystyczne, że tego typu legendy zawsze dotyczą osób nam stosunkowo bliskich, należących do naszego kręgu, ale jednocześnie na tyle odległych, że trudno jest sprawdzić wiarygodność źródeł. Jest to często "kolega kuzynki", "znajomy brata" albo ktoś w tym guście. Widzi pan, Charles Skinner napisał kiedyś... – przerwał i uśmiechnął się – Przepraszam, poniosło mnie. Nadal chyba jestem belfrem...
Szkot uśmiechnął się szeroko.
- Nie ma sprawy. Mówi pan bardzo zajmująco. Zresztą i tak lubię rozmawiać z ludźmi. Nie uwierzyłby pan, jakie rzeczy mi tu opowiadają...
Jack czuł już, że whisky krąży w jego żyłach. Wiedział, że w takich sytuacjach staje się czasem wylewny i przyjacielski, może nawet zbyt bardzo, ale akurat w tej chwili mu nie przeszkadzało to.
- Mów mi po prostu Jack – wyciągnął rękę
- Steven. Steven McCormick. Miło mi.
- Cała przyjemność po mojej stronie. Dobrze się z tobą gada.
- Pracowałem za barem, to chyba normalne...
- Nie, to nie tak – pokręcił głową Jack – Widzisz, typowy barman po prostu jest dobrym słuchaczem. Ludzie przychodzą do niego zwierzyć się po prostu ze swoich problemów. Opowiedzieć o tym, co ich zżera od środka. Barman pełni dziś rolę przyjaciela. Psychologa. Spowiednika – tu katolicy mają przewagę nad protestantami. Ale taki pasywny odbiór łatwo wyczuć, zwłaszcza jak się ma doświadczenie w tym fachu. Natomiast ty naprawdę słuchasz. Interesuje cię co ma do powiedzenia człowiek po drugiej stronie lady. To rzadkie.
- Dzięki
- Nie ma sprawy. A może miałbyś dla mnie jakąś historię? Jestem pewien, że musiałeś słyszeć coś ciekawego
Steven zamyślił się.
- Może i tak. Ale nie wiem, czy będzie odpowiednia
- Jeśli jest odpowiednio pikantna, to będzie dobra – Jack wyszczerzył zęby w uśmiechu. Whiskey na dobre rozgościła już w jego organizmie i naszła go chętka na męskie sprośne rozmowy. Przez chwilę mignęła mu myśl, że gdyby spotkał w tym motelu jakąś kurewkę, to wydałby ostatnie dolary, żeby ją bzyknąć. Niestety, na tym odludziu jedyną rozrywką był alkohol
- Jest taka legenda z moich stron... - McCormick zamyślił się, szukając w pamięci – To znaczy, jeszcze ze Szkocji. Ja co prawda jestem typowym Redneckiem, ale mój pradziad przyjechał tu za chlebem i przywiózł mnóstwo góralskich wspomnień. Pamiętam, jak brał mnie na kolana i opowiadał godzinami...
- Znałeś swojego pradziadka – Jack uniósł brwi – to rzadkie w naszym społeczeństwie.
- Pamiętam go jak przez mgłę, ale tak. Znałem go. McCormickowie zwykle majstrowali dzieciaki w bardzo młodym wieku – zachichotał
Jack pokiwał głową.
- Jurni, szkoccy górale?
- Można to i tak nazwać – skinął głową Steven – W każdym razie historię, którą mi opowiadał pamiętam jako jedną z pierwszych bajek na dobranoc.
- Opowiadaliście dzieciom sprośne bajki – Jack wpadł już w dobry humor – Nic dziwnego, że młodo zaczynaliście brykać...
Steven mrugnął porozumiewawczo okiem.
- W starej, dobrej Szkocji uchodziło wiele rzeczy, za które tutaj wsadzają do ciupy. Ta legenda zresztą dotyczy podobnych spraw...
Jack pociągnął kolejny łyk ze szklanki. Mimochodem zauważył, że gdy tylko Steven mówił o Szkocji, w jego głosie brzmiała jakaś melancholijna tęsknota, a akcent stawał się gardłowy i głęboki. Pamięć genowa, pamięć kulturowa – przypomniał sobie temat jakiegoś seminarium, na którym poznał taką fajną studentkę... ale szybko porzucił wspomnienia i skupił się na opowieści Stevena.
- Dawno temu, w wysokich górach żył stary i dumny szkocki klan. Mężczyźni byli wspaniałymi, nieustraszonymi wojownikami. Siali postrach w całej okolicy. Przez wieki zgromadzili wielkie, nieprzebrane bogactwa, o których krążyły legendy, ale największym skarbem były dziewczyny z ich klanu. Miały talie wąskie jak skalne iglice, a piersi jędrne i dorodne. Ich twarze były jak blask jutrzenki w górach, jak pierwszy promień słońca błyszczący na hali. Powiadają, że wszystkie klany zazdrościły góralom pięknych kobiet. Lecz im bardziej potężni byli ich mężczyźni tym bardziej zatruwała ich pycha i zazdrość. W końcu starsi rodu zdecydowali, że żadem inny klan nie jest godny ubiegać się o ich córki. I tak zaczęli żenić się między sobą. Pokolenie za pokoleniem, brali sobie za żony własne kuzynki i siostry. To był początek ich tragedii. Bo dzieci było coraz mniej, więc i sposobnych panien – nie stawało. A gdy brak im było kuzynek i sióstr – ojciec brał się za własną córkę, a syn – wbrew naturze obłapiał ponętną matkę. I długo nie trzeba było czekać na rezultat... Klanowym kobietom nadal nie sposób było się oprzeć, ale stały się otępiałe i niezdolne do myślenia. Ród podupadł, a jego ziemie padły łupem zawistnych sąsiadów. Nie minęło sto lat, a nikt już nie słyszał o urodziwych dziewojach z wysokich gór, których wdziękom żaden mąż nie mógł się oprzeć.
- Doskonała historia – uśmiechnął się Jack – I, jak każdy mit niesie pewne przesłanie.
Steven spojrzał pytająco.
- To tylko góralska bajka
- Nie, to nie tak. Legendy i podania są formą kulturowego przekazu. W wygodnej dla prostych umysłów formie przekazują fakty i wartości, które są korzystne z punktu widzenia społecznego. Opisują je w sposób, który dociera do odbiorcy. Umagiczniają racjonalną wiedzę, aby tym silniej zapadała w pamięć. Weźmy ten przykład, który podałeś. Z naukowego punktu widzenia opisuje tylko zagrożenia płynące z chowu wsobnego.
- Nie bardzo rozumiem, co masz na myśli...
- Widzisz, prawdopodobnie było tak, że istotnie w zamkniętych, wyizolowanych społecznościach nierzadko dochodziło do aktów kazirodczych. To może nie jest normalne, ale... – przez chwilę szukał właściwego słowa - racjonalne, że facet, który nie ma wokół siebie żadnych kobiet poza własną rodziną po jakimś czasie odkrywa, że staje mu na widok córki, która rozkwita na jego oczach. To nie ma nic wspólnego z człowieczeństwem – to czysta biologia. Dziś – z racji rozwoju cywilizacji, a przede wszystkim prawa - o taką sytuację trudniej, ale jeszcze sto lat temu to było zjawisko dość powszechne. Oczywiście im dłużej zjawisko zachodziło, tym większa była szansa, że z takiego związku urodzi się ułomne potomstwo. Ale spróbuj przetłumaczyć niewykształconemu chłopu, że nie może bzyknąć cycatej córeczki, w której buzują hormony, bo jest szansa na defekt chromosomalny. Trzeba wymyślić coś innego. Najlepiej klątwę.
- Tak, to ma sens – mruknął zamyślony
- Steven, polej jeszcze – Jack uniósł pustą szklankę
Barman wyglądał na stropionego.
- Wiesz, może być mały problem. Whiskey się nam skończyła... Ale czekaj, coś wymyślimy – dodał widząc rozczarowaną minę gościa.
Wyszedł na chwilę, po czym powrócił z pękatą butlą białego płynu. Jack przyjrzał się jej nieufnie.
- Co to?
Steven uśmiechnął się.
- Alkohol własnej produkcji. Tylko dla wybranych gości... Spróbuj, a zapewniam, że będziesz zadowolony.
Odkorkował butelkę i nalał szczodrze do szklanki. Płyn był biały, niezbyt gęsty i przypomniał Jackowi lata dzieciństwa.
Jack roześmiał się.
- To mleko? Drink dla skautów?
Steven uśmiechnął się tajemniczo.
- Właściwie jesteś blisko. To alkohol oparty o mleko. Tu, na samotnej farmie to jedyny produkt dostępny przez cały rok w odpowiedniej ilości. Nie wiem, czy wiesz, ale niektóre ludy koczownicze przez wieki upijały się właśnie takimi trunkami.
- To kumys? - Jack przypomniał sobie wyprawę na azjatyckie stepy
- Nie. Mongolski kumys jest dość słaby, no i produkuje się go z końskiego mleka, a ja nie trzymam klaczy. Mojej recepturze znacznie bliżej do mlecznej wódki zwanej archi, także zresztą wywodzącej się z Azji.
- Czekaj, chcesz mi powiedzieć, że robisz wódkę z mleka?
- W uproszczeniu – tak. Oczywiście receptura jest specjalna i zawiera parę dodatkowych składników, ale podstawą jest mleko. Zresztą spróbuj, jestem pewien, że będziesz zadowolony.
Jack sięgnął po szklankę i podniósł ją do ust. Przez ułamek sekundy zawahał się, ale chcąc sprawić gospodarzowi przyjemność wychylił trunek. Delikatny, jedwabisty płyn smakował dziwnie, ale smacznie. Nie wyczuwał smaku alkoholu, ale gdy tylko przełknął pierwszy łyk poczuł, że robi mu się ciepło. Bez zastanowienia opróżnił szklankę jednym haustem. Czuł, że napój rozgrzewa go lepiej niż whisky.
- I jak?
Chuchnął w dłoń, jak nauczył go znajomy Rosjanin.
- Doskonałe. Mocne, jak cholera, choć nie czuję wódki. Pijesz jak herbatę, a wali jak samogon – zachichotał
Twarz Stevena rozjaśnił szeroki uśmiech.
- Cieszę się, że ci smakuje. To stara receptura, nauczyłem się jej od mojego ojca, a on – od naszego dziadka. Rozgrzewa krew, jak mówił.
- O, stary, jeszcze jak... Powinieneś ją opatentować - mruknął Jack – Zarobiłbyś kupę kasy i żył w luksusie, otoczony pięknymi dupami z Miami.
Steven uśmiechnął się.
- Dzięki, ale wolę moją małą farmę. Nic mi tu nie brakuje
- Nie, no nie pieprz. Nie ma to jak młode, nieletnie ciało z Florydy – Jack czuł wyraźnie, że whisky pomieszana z drinkiem McCormicka zaszumiała mu w głowie.
Steven wstał i spojrzał na Jacka dziwnym, taksującym spojrzeniem.
- Pokażę ci coś lepszego niż nimfetka z plaży.
Jack chciał się roześmiać, ale nagle ku swojemu zdziwieniu poczuł, że jest posłuszny Szkotowi. Jego ciało podnosi się z fotela. Co do cholery...? Był pijany, ale przecież nie tak, żeby nie panować nad tym, co robi...
McCormick przyglądał mu się badawczo.
- Idź za mną.
To było niepojęte, ale nagle Jackowi wydało się, że głos Szkota jest dziwnie przekonujący. Chciał iść z nim. Ufał mu. No i chciał się pieprzyć, a Steven obiecywał jakieś panienki... Z drugiej strony, coś mówiło mu, że cała sytuacja jest kuriozalna... Tak nie powinno się dziać... ale w sumie – co mogło się stać? Jack zaczął chichotać – musiał być naprawdę nieźle napruty...
Wyszli z domu. Jack ledwo trzymał się na nogach. Bełkotliwym głosem usiłował wytłumaczyć Stevenowi, że nie chce nigdzie łazić po nocy, ale jednocześnie posłusznie stawiał chwiejne kroki. Ich oczom ukazała się obora. Jej drzwi były otwarte. W środku paliło się światło.
- Steven.... ddddokąd idz... idziemy? – zaśmiał się pijackim śmiechem – Chyba nie będziemy bzykać owieczek?
- Nie – powiedział Szkot dziwnym głosem – Nie owieczki.
Weszli do środka stodoły. Panował w niej półmrok, rozświetlany jedynie słaba poświatą kołyszącej się gdzieś u powały żarówki. Jack nie patrzył jednak na światło. Całą jego uwagę przykuwało coś innego. Widok tak niesamowity, że nie był w stanie oderwać od niego wzroku.
W centrum pomieszczenia umieszczone były dwa obszerne boksy. Oba były zajęte, jednak w żadnym z nich nie znajdowała się krowa, świnia, ani żadna inne zwierzę. W obu znajdowały się nagie kobiety. Spojrzał na jedną z nich i poczuł, że nogi uginają się pod nim. Nie widział już nic innego. Kobieta klęczała, czy też może stała na czworakach, zupełnie jak hodowlane zwierzę. Miała długie, jasne włosy, które burzliwą kaskadą opadały na jej ramiona. Gdy odwróciła się w jego stronę, Jack poczuł, jak przez jego ciało przechodzi dreszcz. Kobieta była ładna, ale jej oczy były dziwnie puste i bez wyrazu. Popatrzyła na niego nieobecnym wzrokiem i spokojnie schyliła się ku postawionemu przed nią pojemnikowi z jedzeniem.
Objął spojrzeniem całą jej sylwetkę. Była wielka i pulchna. Pulchna – nie; to było mało powiedziane. Jej otyłe ciało wydawało się wręcz groteskowo zdeformowane. Rozdęty jak u ciężarnej maciory brzuch był tak wielki, że właściwie mogła na nim leżeć, odciążając kolana i łokcie, jednak jeszcze większe były jej piersi. Ciężkie, pełne i zwisające, przypominały bardziej krowie wymiona. Jack przyglądał się im ze zdumieniem i chorobliwą fascynacją. Do wzwiedzionych, brązowych sutków przyczepione były końcówki automatycznej dojarki. Urządzenie było widać włączone, bo co kilka sekund przez końcówkę przechodziło drżenie, a uwięziony w szklanym wnętrzu sutek tryskał białym płynem. W tym momencie Jack, w oślepiającym przebłysku zrozumienia, pojął skąd wziął się dziwny drink.
Steven uśmiechnął się do niego.
- To moja matka, Jack. Ma na imię Kate – powiedział miękko – Jak widzisz, czasem w tych niesamowitych opowieściach tkwi ziarno prawdy. Mamo, poznaj Jacka.
Kobieta nie obróciła głowy. Poruszyła się tylko lekko, zmieniając pozycję. Wężyki odprowadzające mleko do dojarki zagrzechotały o drewnianą podłogę boksu. W tym samym momencie Jack uzmysłowił sobie, że kobieta jest naga. Popatrzył na jej wielkie, grube uda przypominające mięsiste nogi krowy. Nie mogąc się opanować, powiódł spojrzeniem wyżej, gdzie łączyły się w zadziwiająco zgrabnym łuku. Jego oczom ukazały się wydatne, nabrzmiałe wargi sromowe. Były mokre i lśniły wyraźnie nawet w słabym świetle. Jack zachłannie patrzył na ich błyszczące, różowe kształty. Nagle, ku własnemu przerażeniu uzmysłowił sobie, że budzi się w nim gwałtowne pożądanie. Pojawiło się znikąd i w jednej chwili wezbrało gwałtownie jak wiosenna powódź. Jego członek nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki drgnął i powiększył się. Krew uderzyła mu w skroniach. Nagle mógł myśleć tylko o jednym... O tym, jak bardzo pragnie stanąć za tym szerokim tyłkiem, objąć go i wbić się w to zapraszające łono. Niemal słyszał jego zew, nieme żądanie, aby spełnił odwieczny rytuał.
Steven puścił jego ramię.
- Czujesz to, prawda? Pragnienie, żeby z nią się kochać... żeby ją... pokryć? To jest w tobie, prawda?
Jack zatoczył się na nogach. W głowie mu wirowało, spróbował odwrócić się, powiedzieć coś. Nie mógł. Stał tylko i patrzył na to wielkie, kobiece ciało. Steven popatrzył na niego.
- Nie walcz z tym, Jack. To nic nie da. To feromony. Tak właśnie działają... Widzisz, one są właśnie w rui. Potrzebują dobrego partnera. Cieszę się, że to właśnie ty...
One? Dopiero teraz zauważył, że kobieta nie jest sama. Sąsiedni boks także był zajęty. Znajdowała się w nim dużo młodsza kobieta, właściwie dziewczyna. Była ładna – jej ciało nie było tak obfite jak zwalista sylwetka Kate. W jej oczach zobaczył jednak ten sam pusty wyraz, który przyprawiał go o dreszcz. To było ludzkie – kobiece – ciało, ale jednak czuł, jakby ta istota pochodziła z innego gatunku. Była obca. Inna. A mimo to czuł do niej tak samo mocne pożądanie.
- To Alice, moja córka. To jej mleka próbowałeś. Ono ma... bardzo specyficzne właściwości... Zwłaszcza teraz, kiedy Alice jest w rui... – szepnął Steven – Widzisz, tak właśnie wygląda klątwa McCormicków. Nasze kobiety są tak piękne i zmysłowe... Żaden mężczyzna nie potrafi im się oprzeć. Ale wymagają opieki. I czułości...
Jack próbował jakoś zebrać myśli i pozbierać się, ale ta walka nie miała sensu. Wypity alkohol, dziwny drink i atmosfera tego miejsca były silniejsze.
- Spokojnie – usłyszał spokojny, kojący głos Stevena – Spodoba ci się, zobaczysz. To jest niesamowite uczucie. Choć już, nie dajmy im czekać.
Poczuł jak ręce barmana sięgają ku jego spodniom. Chciał mu pomóc, ale nie panował nad rękami. Czuł, że jego osobowość, jego wola i człowieczeństwo zostały zredukowane do najprostszych odruchów. Jednocześnie był świadom tego wszystkiego, co się z nim dzieje – zupełnie jakby ktoś odłączył sterowanie jego ciałem, pozostawiając tylko nerwy czuciowe. Jak zahipnotyzowany patrzył na oczekujące na niego kobiety. Chciał je pieprzyć. Spółkować z nimi. Kopulować. Zapłodnić je.
Steven umiejętnie zdjął mu spodnie. Jack stał biernie, poddając się mu bez oporu. Potem pozbył się koszuli. Chłodne powietrze szczypało jego skórę. W końcu Steven sięgnął ku jego bieliźnie. Powolnym ruchem zsunął jego majtki. Uwolniony członek natychmiast wyprężył się na całą długość. Jack uświadomił sobie, że nigdy nie był tak sztywny. Nawet kiedy był o kilka lat młodszy, nie zawsze mógł pochwalić się żelazną erekcją, a teraz nawet Viagra, którą zdarzało mu się łyknąć nie zapewniała takiego pobudzenia. Spojrzał w dół, na swoje sterczące prącie.
Steven uśmiechnął się z aprobatą. Ujął ręką jego penisa i przyjrzał mu się uważnie, wolnym ruchem odsuwając napletek. Nie było w tym jednak nic erotycznego – to był chłodny profesjonalizm inseminatora.
- Widzę, że jesteś gotowy. To dobrze. Przygotuj się Jack. Nigdy nie przeżyłeś takiej rozkoszy...
Wziął go za rękę i ostrożnie podprowadził do boksu. Tym razem najwyraźniej do jej nozdrzy Kate dotarł zapach podnieconego mężczyzny, bo wyraźnie zareagowała na jego obecność. Spojrzała na niego i wtedy po raz pierwszy zobaczył coś w jej dziwnych oczach. Żądzę. Instynkt. Zobaczył, jak obraca się do niego tyłem. Jej wielki zad był tuż przed nim. Zwilżył usta i wciągnął głęboko powietrze do płuc, zupełnie jak buhaj, który zwietrzył chętną jałówkę. Spróbował zrobić krok, ale nie panował do końca nad swoimi kończynami. Zachwiał się i poleciał do przodu, w ostatniej chwili wysuwając ręce do przodu. Opadł ciężko, na czworaki. Tuż za pięknym, podniecającym zadem Kate. W tym momencie puściły wszystkie hamulce. Rzucił się do przodu, niezgrabnie wspinając się na kobietę, obłapiając ją jak napalone zwierzę. Gorączkowo gramolił się na jej wielkie ciało, jednocześnie dźgając na oślep wyprężonym członkiem. Czuł, że jego męskość dotyka jej nogi, że wsuwa się pomiędzy jej uda, ale nie mógł trafić. Pragnął jej rozpaczliwie, ale jednocześnie nie potrafił skupić się na tyle, aby wniknąć w jej oczekującą, wielką szparę, która była gdzieś tam, pomiędzy tymi wielkimi, grubymi nogami. Był podniecony do granic możliwości – jak pies, który usiłuje dobrać się do goniącej się suki. Chciał sięgnąć w dół, ale jego ręce pragnęły tylko trzymać się tego wspaniałego ciała; obejmować je; czuć pod sobą jego miękką uległość.
W końcu poczuł na swoim członku czyjąś dłoń. To Steven widząc jego rozpaczliwe wysiłki, zdecydował się mu pomóc. Jack był już tak podniecony, że o mały włos nie spuścił mu się w ręku. Steven jednak wiedział, czego chce. Sprawnym ruchem nakierował go i pozwolił, aby penis Jacka zanurzył się w ciepłym, oczekującym wnętrzu jego matki.
To było niesamowite doznanie. Czuł, jakby jednocześnie spełniły się wszystkie jego pragnienia. Żaden z orgazmów, które przeżył nie mógł się porównać z tą jedną chwilą, gdy rozpalona główka jego członka rozepchnęła potężne zwały ciała Kate. Pchnął do przodu, z całej siły i poczuł, że wbija się w jej wnętrze. Ogarnęła go dzika, zwierzęca ekstaza. Powietrze przeszył jego ni to jęk, ni to skowyt.
Czuł, że i ona doznaje zmysłowej rozkoszy. Jego naprężony do granic członek, wrażliwy jak nigdy, wyczuwał każdy skurcz jej łona. Wbił palce w jej wyprężony zad i zatopił się cały w dzikim, zwierzęcym tańcu. Posuwał ją, jakby miało być to jego ostatnie zadanie w życiu. Wpychał się do samego końca, czując jak jego lędźwia przywierają do jej mokrych ud - by za chwilę oderwać się od niej z głośnym mlaśnięciem. I znowu pchał. Po raz pierwszy w życiu zrozumiał jak to jest nie mieć żadnych oporów, żadnych wątpliwości, żadnych wahań. Był pozbawionym innych pragnień samcem, zredukowanym do spełnienia jednego zdania. Wypełnienia biologicznego imperatywu. Był narządem rozrodczym, istniejącym tylko po to, aby po dzikiej, namiętnej i pełnej pasji kopulacji wystrzelić w jej spragnione wnętrze dawkę swojego nasienia.
Jej ciało było spełnieniem jego marzeń. Obejmował ją, kurczowo trzymał, z wysiłkiem próbując opleść ją w pasie. Żadna z jego napalonych, chętnych studentek nie mogła się równać z Kate. Chciał ją całować, gryźć w zapamiętaniu jej ciało. Pieścić językiem, dłońmi... całym sobą. Czuł, że ona poddaje się jego dzikiej namiętności. Jej biodra drżały, zataczając niewielkie kręgi. Wypychała je na spotkanie, za każdym razem, gdy jego członek zagłębiał się w cudownym, gorącym wnętrzu.
Poczuł, że nadchodzi spełnienie. Przyspieszył ruchy. Jego uderzenia zlały się teraz w jedną, oszołamiającą wibrację, w frenetyczny rezonans ciał. I nagle jego jądra poderwały się do upragnionego celu. Szalony skurcz targnął jego ciałem, zalewając go porażającą, nieskończoną rozkoszą. Wbił się w nią, spazmatycznie zaciskając ręce, pchając do przodu, żeby zanurzyć się w jej ciele jak najmocniej... jak najgłębiej. Otworzyła się przed nim, przygotowując na życiodajną powódź. W tym samym momencie jego członek eksplodował nagromadzoną energią. Strumień nasienia trysnął gorącą falą, wypełniając oczekujące, pulsujące rozkoszą łono. Niezliczone miliardy plemników runęły do wyścigu, w którym tylko jeden miał zostać zwycięzcą.
Ciałem Jacka wstrząsały fale orgazmu, o nieznanej mu dotąd sile. Zalewały go fale ekstazy, odbierające dech, zabijające każdą myśl. Gdy po dłuższej chwili minęły, z wolna zsunął się z ciała kobiety, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku. Jego członek, jeszcze niedawno dumnie wyprężony, teraz mały i pomarszczony wyślizgnął się z jej ciała, znacząc biały ślad na jej udach. Jack dyszał z wysiłkiem próbując powrócić do rzeczywistości.
Szalejące w jego żyłach hormony powoli uspokajały się. Spełnił swój obowiązek. Życie pochodzące z jego lędźwi rozpływało się po jej ciele. Spojrzał na swoją partnerkę. Srom Kate zaciskał się konwulsyjnie. Ona jeszcze wciąż przeżywała swój orgazm.
Steven klęknął przy matce. Delikatnym ruchem pogładził jej drgające łono. Pogładził ją po plecach.
- Już dobrze, Kate... Świetnie się spisałaś. Oboje byliście wspaniali – zanurzył palce w jej włosach - To na pewno będzie wspaniały chłopak. Zdrowy i silny.
Wstał i podszedł do Jacka.
- Dziękuję ci. W imieniu mamy. Widzisz, ona nie potrafi mówić... ale ja jakoś wiem, kiedy jest zadowolona. Nie pytaj jak. Po prostu wiem.
Jack wpatrywał się w niego niewidzącymi oczyma.
- Widzisz, powinienem ci to może powiedzieć wcześniej... MacCormickowie nie mają dzieci tak jak inni ludzie. Nie wiem czemu tak się dzieje, ale tak jest od początku... Podobno. Ilekroć nasze kobiety są zapładniane przez nas – przez McCormicków - rodzą się dziewczynki. Takie same jak – zawahał się – Kate i Alice. Potrafią tylko jeść, uprawiać seks i dawać mleko. Mleko MacCormicków. Upajające i zapewniające zainteresowanie nowych samców. Ale z takich związków rodzą się tylko córki.
Westchnął ciężko.
- Dlatego potrzebujemy ciągle świeżej krwi. Gdy ktoś spoza rodu pokryje naszą kobietę, rodzi się syn. Zdrowy, normalny facet. Zwykły McCormick. A nasza rodzina musi mieć mężczyzn. Kogoś, kto będzie się opiekował dziewczynami. Dbał o nie. Chronił przez ludźmi. Dlatego potrzebujemy takich jak ty. Muszę mieć następcę. Syna. Nie martw się. Wychowamy go. Będzie mu dobrze z nami. Jack. Jack McCormick. Ładnie, prawda?
Wstał i rozpiął spodnie. Jack jak przez mgłę zobaczył, że Steven także jest podniecony. Jego narząd sterczał wysoko, prężąc się dumnie.
- Na rodowitych McCormicków nasze kobiety też działają – uśmiechnął się – A skoro Alice jest także w rui, to chyba zmontujemy małemu Jackowi pierwszą, przyszłą żoneczkę. Dobrze jest, gdy nasi synowie zaczynają od dziewczyn w tym samym wieku, zanim zabiorą się za starsze...
Szybko zrzucił spodnie i koszulę. Jack obserwował go, z wysiłkiem dochodząc do siebie. Głowa bolała go potwornie, a świat wirował wokół niego. Powoli docierało do niego to wszystko, co stało się przed chwilą. Spojrzał na Kate. Z jej sromu cienką strużką wypływała jego sperma, kreśląc na jej grubym udzie obsceniczną ścieżkę. Przymknął oczy.
Tymczasem Steven podszedł do drugiego boksu. Alice już nie mogła się doczekać. Radośnie wypięła swój tyłeczek na przywitanie ojca. Jej słodka brzoskwinka, właściwie nie różniąca się niczym od cipeczki zwykłej młodej nastolatki już lśniła oczekiwaniem. Jack popatrzył na jej chętne ciało. Wiedział, że Steven już za chwilę przeżyje tak samo fantastyczny orgazm. Że jego córeczka połączy się z nim w dzikiej rozkoszy. Że pozwoli mu wypełnić się tak, jak on wypełnił Kate. I że Steven może ją pieprzyć, gdy tylko przyjdzie mu na to ochota. Jakże mu zazdrościł...
Patrzył na nich, gdy zabierali się do dzieła. Ojciec i córka, kopulujący zawzięcie na podłodze obory. Zatraceni w miłosnym szale pożądania. Ruszający się unisono dla jednego celu. Przedłużenia gatunku. Spróbował się podnieść. Kate usłyszała jego ruch i odwróciła głowę w jego stronę. Ich spojrzenia zetknęły się na moment. A potem kobieta powoli, ociężałym ruchem obróciła się do niego, ukazując mu swój wielki tyłek. Ten gest był ciepły i matczyny, a jednocześnie jednoznacznie prowokujący. Zrozumiał go. To była zachęta. I obietnica. Poczuł, jak jego ciało znowu wypełnia energia, a członek nabiega krwią i prostuje się. Znowu poczuł się bykiem. Buhajem. Rozpłodowcem. Niezdarnie gramoląc się na czworaki zbliżył się do szerokiego zadu Kate. Tuż przed nim, jej wielki srom rozchylił się zapraszająco. W sąsiednim boksie Steven McCormick ochoczo zapładniał własną córkę.
Tej nocy obie pary kopulowały jeszcze wielokrotnie.
*
Jakieś natrętne stukanie nie dawało mu spokoju. Wdzierało się poza zasłonę snu, wwiercało w czaszkę i przenikało do wszystkich komórek jego ciała
- Panie Eagerbull – usłyszał stłumiony głos – Zamawiał pan budzenie... Już dziewiąta!
Kto do niego mówił? Gdzie był? Nie bardzo potrafił się skupić. Nagle oprzytomniał. Droga... deszcz... motel... I whiskey wlewana w siebie w dużych ilościach. Zbyt dużych.
- Cholera – zaklął w myśli – Zapomniałem zadzwonić do wydawcy. Skurwiel jak nic potrąci mi z pensji.
Zerwał się na równe nogi.
- Dziękuję, zaraz schodzę.
Nie minęło pięć minut, jak był już na dole. Sympatycznie wyglądający recepcjonista uśmiechnął się do niego.
- Zostanie pan na śniadaniu?
- Niestety, nie mogę. I tak jestem już spóźniony.
- Rozumiem. Dołożymy panu na drogę trochę kanapek.
- Fantastycznie – rozpromienił się Jack – I niech pan dorzuci jedną albo dwie butelki wody. Łeb mi chyba odpadnie... Ile płacę?
Recepcjonista uśmiechnął się.
- Zapłacił pan wczoraj...
- Coś podobnego – zdziwił się Jack – ta wasza lokalna whiskey jest cholernie mocna, bo nic nie pamiętam. Na pewno uregulowałem należność?
- Tak, panie Eagerbull. Całkowicie.
od autora:
To opowiadanie strasznie długo przeleżało się w szufladzie. To stary pomysł - przyszedł mi do głowy, gdy robiłem porządki w pokoju i znalazłem zakurzoną książkę Grahama Mastertona. Ech, czytało się kiedyś, za młodych lat - z wypiekami na twarzach i bijącym sercem. To opowiadanie miało być rodzajem hołdu złożonego Mastertonowi i zabawą jego stylem (mam nadzieję, że chociaż trochę udało mi się oddać klimaty jego czytadełek). Tekst został po raz pierwszy opublikowany w serwisie Dobra Erotyka.
Ravenheart
i.ravenheart@gmail.com