Ballada o trzech nieznajomych, czyli historia winy i kary opowiedziana na nowo [wersja 2020]

23 listopada 2020

Szacowany czas lektury: 42 min

Wiem, drodzy Czytelnicy oraz szanowne Czytelniczki, że macie różny stosunek do moich reworków, remixów i remasterów, niemniej ten będzie już ostatni. A przynajmniej taką mam nadzieję. Bez przedłużania zapraszam więc do lektury bodaj najbardziej ambitnego / przegiętego / groteskowego i arabeskowego* opowiadania, jakie wyszło spod mojej ręki. Przy czym zaznaczam - wciąż jednoznacznie erotycznego!

*tak, wiem, to z E. A. Poego.

 




 

Przesycony wilgocią świt nieśmiało budzi się do życia, osiadając rześkimi kroplami na włosach, skórze oraz ubraniu. Czy raczej tym, co z nich pozostało. Choć bezksiężycowa ciemność wciąż nie pozwala sięgnąć wzrokiem dalej niż na wyciągnięcie ręki, jestem nadto świadomy swojego położenia. Adrenalinowy szał przeminął na tyle, że wyraźnie czuję nie tylko wszechobecne siniaki, rany oraz oparzenia, lecz przede wszystkim własny nóż, wbity po rękojeść między żebra. Zostawić go nie mogę, bo wraz z każdym kolejnym oddechem rozrywa mnie obezwładniający ból. Wyciągnąć tym bardziej, gdyż wówczas w żaden sposób nie dam rady zatamować nieuniknionego krwotoku. Chociaż czy ma to jakiekolwiek znaczenie, skoro już teraz pluję czymś, co zdecydowanie nie jest jedynie śliną?

A miało być tak pięknie.

 



 

A miało być… nie, nie miało! Od samego początku cała ta sprawa cuchnęła gorzej niż wybite szambo w upalny wieczór. Dlaczego do ubicia tak ważnego interesu wysłano tylko dwie osoby, z czego jedną decyzyjną, a drugą – czyli mnie – w charakterze jedynie ochroniarza i dupochrona? I to w sam środek obszaru, którego nawet przynależność państwowa była niejednoznaczna? Gdy tylko wrócimy, koniecznie o to zapytam.

O ile będę miał okazję, bo od dłuższego czasu błądziliśmy po okolicy, którą nawet diabeł przestał odwiedzać. I to jeszcze czym? Prosiłem i wyzywałem na przemian, żebyśmy pojechali jakimś typowym dla tych stron, nierzucającym się w oczy wozidłem, ale nie! Decydenci polecili wziąć pachnącego nowością porszaka, całkowicie zaprzeczającego niezbędnej dyskrecji. A gdy cały misterny plan poszedł w pizdu, to zamiast zaryzykować i z gazem wciśniętym w podłogę  zwiewać autostradą, zaczęliśmy cichaczem przemykać zapomnianymi przez Boga i ludzi wypiździewami, które zaprowadziły nas… właśnie, dokąd?

Fabryczna nawigacja, mimo że niby najlepsza z najlepszych, nie pokazywała absolutnie niczego. Z kolei zapasowa, podjebana… zakupiona na fakturę wprost z wojskowego magazynu, podawała jakieś absurdalne współrzędne. Telefony też uparcie milczały, nie chcąc złapać nawet francy od lokalnych tirówek. Teoretycznie, skoro nie widzieliśmy tabliczek, ani tym bardziej nie zgarnęli nas pogranicznicy, zakładałem, że jeszcze nie w docelowym. Chyba. Z drugiej strony może i lepiej, że nie spotkaliśmy mundurowych? Bo wytłumaczenie się, co robimy autem za jakieś trzy czwarte bańki w samym środku niczego, byłoby najmniejszym z naszych problemów. Zwłaszcza w kontekście wartej wielokrotnie więcej, wybitnie nielegalnej i potencjalnie śmiertelnie niebezpiecznej zawartości bagażnika.

Tymczasem, najwyraźniej zmęczony rzucanymi od dłuższego czasu kurwami, chujami oraz innymi grzecznościami, mój współpodróżny polecił zatrzymać auto. Widząc, jak biega po okolicy i desperacko wymachuje telefonem w poszukiwaniu zasięgu, odsapnąłem tylko, starając się resztkami woli nie zostawić go na pastwę losu. Ostatecznie czy był to taki zły pomysł? Kto zaczął się wykłócać w trakcie finalnych negocjacji, mimo że przecież transakcja została wcześniej wstępnie przyklepana przez wyższe instancje, a nasza wizyta miała stanowić jedynie grzecznościową formalność? On. Kto, gdy jakoś załagodziłem sytuację, postanowił bestialsko wyżyć się na podesłanych w ramach podziękowania panienkach? Też on!

 

Owszem, sam nie byłem świętoszkiem i także postanowiłem spędzić poprzedni wieczór w towarzystwie równie urodziwych, co chętnych do współpracy niewiast. Tyle że w naszym przypadku owa współpraca nie odbiegała od ogólnie przyjętych zasad współżycia męsko-damskiego. Ba, rzekłbym nawet, że układała się może nie wielce kulturalnie, bez przesady, ale przynajmniej wesoło. Zwłaszcza gdy w przerwach koniecznych na odzyskanie sił podśmiewaliśmy się z niezbitych faktów, iż jedna moja łóżkowa kompanionka miała gigantyczne wręcz cycki, druga lubowała się w niegrzecznych zabawach dupcią trzeciej – niewątpliwie tym faktem ukontentowanej – zaś mój bohaterski zaganiacz zaganiał bohatersko… Sami wiecie. A jeśli nie, wasza strata.

I gdy właśnie zabieraliśmy się do zaliczenia trzeciej rundy wspólnych (s)ekscesów, brutalnie przerwały nam rozpaczliwe wrzaski, podbite łomotaniem w drzwi. Wiele dalece paskudniejszych rzeczy widziałem w życiu, jednak widok stojącej w nich rozczochranej, bryzgającej krwią z przestawionego nosa młodziutkiej dziewczyny, poruszył mnie do głębi. Nawet bez jej chaotycznych tłumaczeń podejrzewałem… O, nie! Tego, co zastałem w drugim pokoju, nie spodziewałem się żadną miarą! Choć właściwie powinienem.

Jedna z kobiet, której strój zastępowały splątane pończochy kneblujące usta, miotała się po podłodze, próbując bezskutecznie wyswobodzić skute za plecami ręce. Druga, przywiązana do ramy łóżka z wypiętym wysoko, pokrytym jakąś lepką obrzydliwością tyłkiem, na mój widok zwiesiła tylko głowę z milczącą rezygnacją. Czy może raczej wstydem? Poczuciem winy? Tylko dlaczego? I wtedy przyjrzałem się ostatniej ofierze sadystycznego dramatu, klęczącej zaraz przy dupie poprzedniczki z rosnącą w oczach, siną gulą na policzku i zarzyganym po brzuch ciałem.

Pełen wściekłości odwróciłem wzrok w poszukiwaniu bydlaka, którego miałem ochotę zatłuc na miejscu. Zwłaszcza że coraz wyraźniej docierało do mnie co, komu i gdzie musiał naprzemiennie na siłę wsadzać.

Kto więc na koniec, przyparty do ściany przeze mnie oraz naszych gospodarzy – ewidentnie niezadowolonych z przerobienia sowicie opłaconych pań na kotlety siekane – wyciągnął spluwę z jednoznacznym zamiarem jej użycia? Po którym to urągającym zasadom gościny geście musieliśmy czym prędzej wycofać się na z góry ustalone pozycje? A jakże, on!

 

Zajebany, pierdolona jego mać Pitbul! Nigdy się nie dowiedziałem, kto go tak ochrzcił, ale naprawdę nie mógł wybrać lepiej. Zarówno bowiem z nieskażonej myślą mordy, jak i tym bardziej braku jakichkolwiek manier, jako żywo przypominał tępego jak odwrotna strona siekiery, skokszonego do dobrych stu pięćdziesięciu kilo kundla. Na moje nieszczęście na tyle ważnego w stadnej hierarchii, że mogłem co najwyżej pomarzyć o wciśnięciu gazu do dechy. O bardziej drastycznych rozwiązaniach nie wspominając.

 


 

Korzystając z okazji, po raz kolejny włączyłem radio, starając się nastawić jakąś dającą się rozpoznać stację. Miałem już zrezygnować, gdy wśród bezładnych, przerywanych piskami trzasków, znienacka usłyszałem słowa tak wyraźne, jakby śpiewano mi je wprost do ucha:

Outside the city walls, where the darkest thickets grow

Returning home from foreign lands, we dreamt of our near homes (1)

Hej, przecież ja to znałem! Tylko jakim cudem – czy raczej odgórnym zarządzaniem samego władcy piekielnych czeluści – w eterze pojawiło się nagłe zawodzenie opętanej bękarcicy Black Sabbath i Jethro Tull?! Kto poza podobnymi mnie amatorami słuchał kapel grających muzykę sięgającą swymi mrocznymi korzeniami dobre pół wieku wstecz? Nie wspominając o słowach piosenki, podejrzanie trafnie opisującej me obecne położenie?

 

Dalsze rozważania owych osobliwych problemów przerwało gwizdnięcie Pitbula, machającego chaotycznie to w moją stronę, to gdzieś w kierunku… I wówczas ją zobaczyłem. Zgarbioną, zmaterializowaną znikąd sylwetkę, drepczącą powolutku pośrodku drogi. Wyskoczyłem z auta i, nie chcąc spłoszyć jakże oczekiwanej wybawicielki, zawołałem już z daleka:

–  Przepraszam! Zgubiliśmy się i szukamy głównej… – Nie widząc żadnej reakcji, powtórzyłem. Mając nadzieję, że we właściwym tym razem języku. – Dobryj deń…

Zamarłem. Nawet z odległości dostrzegłem puste, niewidzące oczy. Wyciągnąłem więc rękę ku całkowicie ignorującej czyjąkolwiek obecność, okrytej chustą w kolorowe motyle postaci i…

– Stój!

Obróciłem się błyskawicznie, odruchowo szukając skrytej pod kurtką kabury.

Zamrugałem, lecz widok nie znikał. Ledwie kilka metrów dalej, na szczycie skarpy ponad drogą, stała kobieta. Czy raczej siedziała. Na koniu. Bokiem. Znaczy z obiema nogami po jednej stronie.

– Zabraniam jej dotykać! Ona i tak w niczym wam nie pomoże! – Głos był czysty, dźwięczny i mocny. Oraz absolutystycznie władczy. – Mówcie mi zaraz: kim jesteście i czego tu szukacie!

– Ja… my… – zacząłem się jąkać jak zasmarkany uczniak, rugany przez belferkę starej daty. – Czy mogłaby nam pani powiedzieć, gdzie właściwie jesteśmy? Chcemy dojechać do…

Zawahałem się, czy dokończyć. W końcu im mniej postronni będą wiedzieć, tym lepiej. Także dla nich. Tym bardziej że doczłapał do nas Pitbul, sapiący jak rozklekotany parowóz.

– Czeaj, ja tu zara pogadam! Paniusiu, musimy być jeszcze dzisiej wieczorem w… – Podniósł głowę, najwidoczniej chcąc zrobić odpowiednio groźne wrażenie. Przegrywając tym samym pojedynek nim na dobre go rozpoczął.

 

Górująca nad nami dama, odziana w łososiową… pąsową… oczojebnie różową, plisowaną suknię ze sznurowanym gorsetem, rzuciła tylko groźnym spojrzeniem. Poprawiła się dostojnie na damskim siodle i pozornie niedbałym ruchem odgarnęła złociste włosy, spływające miękkimi falami spod atłasowego toczka. Ledwo zauważalnym gestem pokierowała smoliście czarnym rumakiem, tak by precyzyjnie przestąpił z nogi na nogę, prezentując idealnie pełnokrwisty profil.

– Wkrótce zacznie zmierzchać, stąd nie widzę sensu tłumaczyć wam dalszej drogi, bo i tak zgubicie ją pośród głuszy! – Spojrzała ku zachodzącemu słońcu i nagle zmieniła ton na grzeczny, niemalże przyjazny. – Zapraszam w me skromnie progi, gdzie będziecie mogli godnie wypocząć po trudach podróży. Bądźcie pewni, że jadła, napitków oraz… innych uciech nie zabraknie! Nie dajcie się więc dłużej prosić, tylko podążajcie więc za mną, panowie!

Spojrzałem podejrzliwie na Pitbula. On jeszcze bardziej tępo niż zwykle na mnie. Odeszliśmy parę kroków, dyskutując nerwowym szeptem i zerkając na wyraźnie niecierpliwiącą się amazonkę. Wisienkę na surrealistycznym, polukrowanym absurdem torcie nonsensu, którym znienacka poczęstował nas los.

 

A może postawił przed nami szansę? Bo tak: nawigacja padła, telefony tym bardziej, natomiast właściwa droga nie dawała się odnaleźć nawet najprostszym sposobem, czyli upartą jazdą przed siebie. Do tego znikąd objawiła się nam babina rodem z opowiastek, którymi straszy się dzieci, a zaraz po niej… Nie dało się ukryć, że także kobieta. Niemożliwie wręcz atrakcyjna. W stroju jak z pokręconego, mangopodobnego cosplaya. Mówiąca językiem znienawidzonych lektur szkolnych, której ostatnie słowa brzmiały jak zaproszenie do udziału w co najmniej orgietce. Tak, to wszystko musiało jakiś głębszy sens! Pozostawało pytanie: czy mieliśmy jakikolwiek wybór? Jedyną alternatywą wydawało się spędzenie nocy w samochodzie, by z rana, na resztkach wody oraz oparach paliwa dalej błądzić po omacku. Niby rozmawialiśmy w języku Jaremy, a nie Chmielnickiego, więc teoretycznie byliśmy bliżej celu niż dalej. Tylko w takim razie kiedy, jak i gdzie przekroczyliśmy granicę?

Nie dochodząc do żadnych sensownych wniosków, zachowaliśmy się na poziomie bohaterów horrorów klasy „Ó” i przyznaliśmy niespodziewanej towarzyszce rację. Na co ona tylko uśmiechnęła się niewymuszenie, trąciła karosza palcatem i wprawnie zjechała po skarpie, płynnie przechodząc w elegancki kłus.

Pozornie wszystko wydawało się zmierzać ku dobremu, lecz czułem niepokojąco narastający przestrach, przesycony nerwowym oczekiwaniem. Jakbym doskonale wiedział, że za chwilę stanie się coś bardzo, baaardzo złego, jednak żadną miarą nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Może sprawiły to sunące nad nami ponure chmury, z wolna przysłaniające trupiosinymi strzępami krwiste niebo? Czy wręcz nienaturalna, tak gęsta, że aż namacalna cisza, której nie przerywało nic poza oddalającym się tętentem kopyt? Próbując się uspokoić, sprawdziłem dyskretnie ile naboi pozostało mi w magazynku, oraz czy ukryty w wysokim bucie nóż wyciąga się tak gładko jak powinien. I przekręciłem kluczyk.

 


 

Słońce zdążyło zajść, a my wciąż podążaliśmy za podskakującym rytmicznie w świetle reflektorów końskim zadem. Już miałem ponownie przystanąć, by przemówić Pitbulowi do resztek rozumu doskonaloną przez wieki, wciąż niezawodną metodą lepy na ryj… Gdy wówczas, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, dziurawa szutrówka zamieniła się w bitą równo ciosanymi kamieniami drogę, na której końcu otwarła się otoczona szpalerem wysokich drzew polana. Czy właściwie ogromny, zwieńczony stylowym dworkiem kolisty plac, którego nazwanie „żywcem wyjętym z obrazka” nie byłoby żadną przesadą.

Przejechałem ostrożnie po łuku kamiennego mostka. Zwieńczonego kutymi poręczami, przyozdobionymi mieniącymi się złowrogo rogatymi łbami z jednej i zębatymi, wysuwającymi rozdwojone jęzory paszczami z drugiej strony. I dalej, wzdłuż rzędu staromodnych latarni, rzucających ciepłe refleksy na fontannę, w której wśród tryskającej wody stary satyr starał się bezowocnie obłapić sprośnymi łapskami umykającą chyżo rusałkę.

Tymczasem nasza przewodniczka zatrzymała się przed kolumnowym, także zwieńczonym rogato-zębiastym motywem gankiem. Pełna gracji zeskoczyła z wysokiego przecież siodła, puszczając rumaka całkowicie swobodnie. Przeszła ku podwójnym drzwiom, gdzie uściskała się czule z wychodzącą naprzeciw kobietą i w jej towarzystwie podeszła do auta, które wciąż obawialiśmy się opuścić.

Podobieństwo rysów ich twarzy było tak uderzające, że nie budziło wątpliwości, że są rodziną. Pozostawała kwestia: jaką? Gospodyni była dobre pół głowy wyższa, spinając także złociste włosy w elegancki kok z tyłu głowy, lecz przede wszystkim w geometrycznym, śliwkowym żakiecie i ołówkowej spódnicy wyglądała jak wyjęta żywcem z „Dynastii”. Wydawała się także młodsza, jednak nie na tyle, by różnica wieku pozwalała na relację matki z córką. Chyba.

 

Rozejrzałem się podejrzliwie ostatni raz. Zapytałem Pitbula, czy na pewno wie, co robi. Ja zaś wiedziałem doskonale, jakże bezbrzeżnie durne było owo pytanie, które wszakże musiałem zadać choćby dla uspokojenia sumienia. Wysiadłem z auta, na co pierwsza z napotkanych dam lekko dygnęła.

– Raczcie wybaczyć, panowie, że nie przedstawiłam się wcześniej, lecz nie było atmosfery ku temu. Jestem Ariadna.

O ile jej uśmiech wyglądał na szczery, o tyle ewidentna pociotka Alexis Carrington spojrzała na nas, jakbyśmy wybitnie impertynencko przerwali jej kupno kolejnej kolii z brylantami. Względnie wibratora. Co najmniej platynowego.

– Aida. – Niechętnie wyciągnęła dłoń. – Cóż, co prawda nie spodziewaliśmy się gości, niemniej skoro zostaliście już zaproszeni… wchodźcie!

Posiadłość już z zewnątrz wyglądała okazale, lecz dopiero wnętrza, po prawdzie przypominające bardziej niewielki pałacyk niż typowy ziemiański dworek, ujawniały pełnię wspaniałości. Żarzące się w marmurowym kominku polana trzaskały urokliwie, wypełniając pomieszczenie przyjemnym ciepłem. Zdobne kinkiety oświetlały lśniącą wypolerowanym drewnem posadzkę, a pokryte wielobarwnymi tapetami ściany obwieszono gęsto wszelkiej maści bronią białą, trofeami myśliwskimi i obrazami. Ponad samym środkiem salonu górował zaś rozłożysty, migoczący miriadami kryształków kandelabr, zalewający blaskiem potężny, wsparty na rzeźbionych nogach stół. Uginający się od, jak przyobiecała Ariadna, ciężaru złoconej zastawy, wypełnionej po brzegi najprzedniejszymi dobrami. Z rumianą, gargantuicznej wręcz wielkości gęsią na czele.

Wiedziałem, że powinniśmy razem z Pitbulem najpierw niezobowiązująco pogawędzić oraz kulturalnie podpytać o powód zaproszenia, jednak nie daliśmy rady zachować konwenansów. Wstyd przyznać, lecz skuszeni oszałamiającym aromatem parujących, podkreślonych żywicznym zapachem płonącego drewna półmisków, z miejsca rzuciliśmy się na kuszące wiktuały niczym wygłodniałe szczeniaki. Choć starałem się pomiędzy kolejnymi kęsami rozejrzeć w poszukiwaniu co ciekawszych – względnie niepokojących – szczegółów, udzielająca się atmosfera rozluźnienia przytępiała zdrowy rozsądek. Tym bardziej że Aida po początkowej niechęci wzięła przykład z… członkini rodziny, rozchmurzyła się i sama zaczęła zagajać rozmowę. I nawet jeśli pewne pytania musieliśmy dyplomatycznie zignorować, dyskusja toczyła się zaskakująco jak na okoliczności przyjemnie i swobodnie.

 

Wtem z zewnątrz dobiegły niedające się zidentyfikować hałasy. Ariadna jedynie wzruszyła ramionami, za to Aida znów ściągnęła usta w nieprzyjemnym grymasie i odwróciła wyczekujący wzrok w stronę drzwi. Przez nie zaś, nie czekając najwyraźniej na zaproszenie, przeleciało po chwili miniaturowe, pokrzykujące tornado.

– Heja, siorki! Nie mówiłyśta, że goście będo! Bym się ogarnęła, a nie wpadam tera jak jaki dzik w żołędzie!

Niby sprawa pokrewieństwa została wyjaśniona, lecz ceną za tę jedną odpowiedź była istna lawina kolejnych pytań. Głównie dotyczących osóbki w skórzanej kurteczce, usiłującej ucałować broniącą się przed intensywnie bordowymi ustami Aidę. Niziutkiej, młodziutkiej oraz całkiem przyjemnie krąglutkiej, która po zwycięskim dobraniu się do jednej siostry szybciutko wymieniła czułości z drugą i z miejsca doskoczyła do mnie.

– Ale wyjedwabistą furkę macie! Dacie się potem karnąć? A w ogóle to… Aida, no nie zezuj! Wiem, że trza się przywitać! – Zamrugała powiekami pomalowanymi w zakręcone, wychodzące aż na skronie wzory. – Mówta mi Aurora!

Zachichotała, odstawiła parę nieskoordynowanych pląsów i poddała autodefenestracji. Aida sapnęła z rezygnacją. Ariadna udała, że nie wydarzyło się absolutnie nic godnego wspomnienia. Pitbul z wrażenia upuścił pożerane właśnie, ociekające tłuszczem udo gęsiopodobnego potwora. A ja gapiłem się jak ostatni kretyn w otwarte na oścież okno, które posłużyło Aurorze do jakże taktownego opuszczenia salonu. Starając się z całych sił dociec, dlaczego od pierwszej chwili jej ujrzenia serce waliło mi jak oszalałe?

 

Podziękowałem grzecznie za ucztę i pod byle pretekstem wyszedłem na dwór. Względnie pole, zależnie co kto uważał. Drżącymi dłońmi przetarłem łysą, perlącą się zimnym potem głowę oraz dla odmiany rozpalone, pokryte szpakowatą szczeciną policzki, próbując jakimś cudem nie dostać zawału. Byłem pewien, że po tysiącu złych i jeszcze gorszych uczynków, od lat znaczących koleje życia, stałem się ledwie pustą skorupą, niezdolną do głębszych uczuć. A może jednak nie? Czyżby istniał dla mnie choć cień nadziei? Próbując się jakoś opanować, wygrzebałem z kieszeni zmięte Biełomorkanały, zapaliłem i wciągnąłem smolisty, wypalający płuca do żywego dym, krztusząc się jak stary suchotnik.

– Te, od palenia tego gówna masz śmiech jak świnia kaszel! – Aurora, nie próbując nawet ukrywać rozbawienia, wyłoniła się zza auta.

– To ja się śmiałem? – Pomyślałem na głos.

– Brzmiało w sumie podobnie! – parsknęła. – Ale serio, wywal ten szajs, bo zdechnąć można! To co, powiesz no mi wreszcie, skąd żeśta się tu wzięli?

– Cóż, przejeżdżaliśmy w pobliżu, spotkaliśmy Ariadnę i jakoś tak wyszło.

Dla dodania wypowiedzi pozornej obojętności przydepnąłem peta, lecz tak naprawdę rozpaczliwie szukałem wyjścia z przerastającej mnie sytuacji.

– Ale będzieta chociaż do rana, co?

– Raczej tak, będzieta… znaczy, będziemy! – wydukałem, starając się w miarę możliwości mało bezczelnie przyjrzeć najwspanialszej kobiecie, którą w życiu…

 

A nie, chwila. Miałem przyjemność z – nie przesadzam i nie chwalę się bezpodstawnie – setkami kobiet. Pod każdym możliwym względem idealnych, z których naprawdę wiele poznałem z bardzo intymnej strony. Tymczasem Aurora była w gruncie rzeczy do bólu zwyczajna, różniąc się chyba wszystkim, czym tylko się dało, od swych sióstr. Ariadna w każdym jednym geście oraz słowie była tak autentycznie staromodna, iż byłbym w stanie uwierzyć na słowo, że pochodziła z czasów przynajmniej międzywojnia, o ile nie wcześniejszych. Aida, równie dumna co wyniosła, wyglądała i zachowywała się jak właścicielka multimiliardowej fortuny, traktując wszystkich dokoła z nieukrywaną wyższością, a mnie i Pitbula chyba nawet pogardą. Przy czym obie emanowały namacalną wręcz godnością, kulturą oraz obyciem, obok których ich najmłodsza krewna nawet nie przechodziła.

Spojrzałem na nią kątem oka. Była niewysoka, krępa i niepozbawiona nadmiarowego tłuszczyku, na dodatek odkładającego się nie w biuście, a głównie dokoła ciężkawych bioder, które ledwo mieściły się w koronkowym… body? Nie wiedziałem nawet jak nazwać ów ciuch, według mnie nadający się bardziej do sypialnianych ekscesów niż wyjścia między ludzi. Podążyłem spojrzeniem wyżej, przez przydużą ramoneskę, do dekoltu ozdobionego wielkim, przedstawiającym rozłożyste drzewo wisiorem, wykonanym ze złotych drucików, oplatających płytkę ze wzorzystego szkła. Gapiłem się w niego tak długo, szukając ewentualnego głębszego znaczenia, aż usłyszałem nerwowe chrząknięcie właścicielki.

 

Otrząsnąłem się i spłoszony odszedłem o krok, próbując ocenić Aurorę z szerszej perspektywy. Musiała mieć nigdy nieleczoną, wyjątkowo ostrą postać zespołu nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi, względnie brała wyjątkowo dobry towar i grubo przekraczała dozwolone dawkowanie. Kiwała się na bosych piętach, wyraźnie szukając zajęcia dla rąk. Nerwowo odgarniała asymetryczną, opadającą niesfornie na czoło, kasztanową grzywkę. Drapała się po, jak na mój gust, zdecydowanie zbyt wysoko podstrzyżonym boku głowy. Nieprzyjemnie strzelała stawami króciutkich, pulchnych palców. Aż w końcu, ewidentnie znudzona przeciągającym się milczeniem, podniosła perkaty nosek, odsłoniła wcale nieidealne ząbki i wbiła we mnie spojrzenie nieproporcjonalnie dużych oczu. Udowadniając po raz kolejny, że gdzieś w trakcie nauki zasad poprawnego posługiwania się językiem ojczystym – nie wspominając o kulturze osobistej – bardzo nie uważała.

– Dobra, bedzie tego! Zawijam się do środka, bo mi zara dupala przewieje!

No i diabli wzięli starania. Aurora była… a niech się dzieje, co chce! Żywym srebrem. Tak cudownie przeuroczym, że aż nie do uwierzenia. Skrzącym się milionem iskierek klejnocikiem. Bez cienia wątpliwości najwspanialszą kobietą… dziewczyną… istotką, jaką w życiu spotkałem.

 


 

Bezczelnie odciągnąłem Pitbula od stołu w samym środku popisów, które urządzał przed wyraźnie prowokującymi go Ariadną oraz Aidą, i spróbowałem podzielić się z nim wszystkimi obawami. Na czele z nieplanowanym przecież, wzbudzającym we mnie nieustanny niepokój pobytem w dworku. Niestety, tłumaczenia okazały się bezcelowe i gdy pan kazał – sługa musiał. Dosiadłem się więc do rozbawionego towarzystwa, popiłem, podjadłem, podowcipkowałem i poprzypatrywałem się naszym wciąż nieodgadnionym w swych zamiarach gospodyniom. By w końcu, nieco zawiedziony przedłużającą się nieobecnością najmłodszej z sióstr, poprosić o wyjście do pokoju.

– Ależ proszę się nie kłopotać, szanowny panie, wszystko jest dopięte na ostatni guzik! Zapraszam za mną! – Ariadna podążyła drobnym kroczkiem w głąb korytarza, przywołując mnie gestem.

Zdążyłem się już zorientować, że nie gościłem w pierwszej lepszej wsiowej chałupie na uboczu, ale przecież całe moje mieszkanie było mniejsze niż to jedno pomieszczenie! O przepychu nie wspominając. Przy czym najmocniej zaskoczyło mnie nie ogromne łoże z baldachimem, szafa o misternie intarsjowanych drzwiach czy nawet mieniące się żółtawymi ognikami świeczniki, lecz zupełnie przecież niepasujący do całości element wystroju w postaci skrywającej się za ażurowym przepierzeniem, błyszczącej elegancko polerowaną miedzią wanny. Wypełnionej po samiutkie brzegi.

Gospodyni wskazała ją z tajemniczym uśmiechem, obróciła się na pięcie i wyszła bez słowa. Momentalnie zrzuciłem dalekie od świeżości ubranie i nie zważając na nic zanurzyłem się po szyję w aksamitnie kremowej, gorącej pianie. Próbowałem nie dorabiać dziwnych teorii, niemniej zastanowił mnie kolejny osobliwy fakt, że jak do tej pory nie dostrzegłem nigdzie nikogo z niezbędnej przecież służby. Przecież woda nie nalała się sama, świeczki nie pozapalały ani tym bardziej stół nie nakrył! Ostatecznie jednak odetchnąłem tylko pachnącą jałowcem, szałwią i sam nie wiedziałem czym jeszcze gęstą parą i rozejrzałem się dokoła, zatrzymując wzrok na staromodnych przyborach do golenia. Pędzel oraz mydło nie stanowiły dla mnie żadnego novum, w przeciwieństwie do oprawnej w bardzo prawdopodobne, że prawdziwy szylkret brzytwy. Po wyjątkowo dogłębnym przemyśleniu stwierdziłem, że co mi szkodziło? Kto nie naraża nigdy się na szwank, ten głównej stawki nie wygrywa… czy jakoś tak?

 

Kilkanaście minut i co najmniej tyle samo zacięć później poprosiłem zwierciadełko, by rzekło, któż najpiękniejszy był na świecie? Bo na pewno nie ja! Szczęśliwie zestaw zawierał także wysokoprocentową wodę kolońską i kryształ ałunu, bez których wyglądałbym jak ofiara przemocy domowej. Czyściutki, pachnący i dobrą dekadę odmłodniały wyszedłem wreszcie z nieprzyjemnie stygnącej wody. Owinąłem wilgotny ręcznik dokoła bioder i zacząłem zastanawiać się, czy mam powrócić na salony – a jeśli tak, to w jakim stroju – gdy ktoś energicznie zapukał do drzwi. Po czym, nie pytając o pozwolenie, otworzył je i wparował do środka. Tym razem ubrany nie w zestaw młodego lumpeksiarza, a całkiem elegancką, dopasowaną do figury sukienkę barwy głębokiego granatu.

– Ja rozumiem, że jesteś u siebie, ale… – Speszyłem się nagłą wizytacją.

– A co ja niby, gołego faceta nie widziałam? – Nikt inny jak Aurora prychnęła z politowaniem, podszytym jednak nieukrywaną ciekawością. – Nic nie mówię, ale popraw se tę kiecę, bo ci widać! – zachichotała.

Co za gówniara! Bezczelna, jawnie impertynencka, z rażącymi brakami w kindersztubie i… wywołująca pod wspomnianym ręcznikiem konkretną konfuzję samą swą obecnością. A że była – o ile mogłem ocenić – z górką dwukrotnie młodsza ode mnie? Nie takie zaciągałem do łóżka i, o ile dobrze pamiętam, im któraś zgłaszała z początku większe obiekcje, tym finalnie wylewniej mi dziękowała. Zachęcony wspomnieniami nabrałem ochoty, by zrzucić tymczasowe odzienie i stanąć przed nią w pełnej krasie. A potem wziąć choćby siłą, nie zważając na wszystko oraz wszystkich… Szybciutko odrzuciłem tę myśl z co najmniej stu różnych powodów, lecz nie mogłem sobie na koniec odmówić odrobiny prowokacyjnej złośliwości:

– Będziemy tak tu stali, czy przyszłaś do mnie z jakimś konkretnym interesem?

Na te słowa Aurora wbiła we mnie badawczy wzrok i zastanowiła się przez moment. Wyjątkowo długi oraz pełen napięcia. W końcu spojrzała na tarczę stojącego w kącie starego zegara, zerknęła przez ramię ku drzwiom i sięgnęła ku szyi. Ściągnęła przez głowę już nie ciężki kawał szkła, a cieniutki złoty łańcuszek, na którego końcu wisiał pęczek kluczyków tak misternie wykonanych, że można było je wziąć jedynie za ozdoby. Jednym z nich pomajstrowała w niewidocznym na pierwszy rzut oka otworze w drzwiczkach sekretarzyka i wyciągnęła zeń nie ozdobną papeterię, lecz dwa kielichy o szerokich czaszach, do których rozlała ciemnobordową zawartość rżniętej w krysztale karafki.

– Tylko nie wychlej wszystkiego naraz, bo… – zawahała się – mocne jest. Diabelsko bym powiedziała.

Z niewróżącym niczego dobrego uśmiechem przytknęła usta do brzegu pucharu, pociągając solidny łyk. Jakby na dowód, iż ów drogocenny dar nie zawierał w sobie ni krzty trucizny. A mawiał mędrzec: nie wierz nigdy kobiecie!

 

Napitek smakował… oryginalnie. Niczym faktycznie solidnie wzmocnione wino, hojnie podlane miodem i dalece zbyt szczodrze podprawione korzeniami, których piekący posmak podrażniał podniebienie. Odstawiłem pusty kielich i spojrzałem na Aurorę. Tym razem spokojnie i bez żadnych niezdrowych podtekstów, chcąc ostatecznie dowiedzieć się, jakie ma – względnie jej siostry mają – wobec mnie plany.

Już otwierałem usta, gdy ogarnęło mnie przedziwne, rozchodzące się stopniowo po całym ciele ciepło. W jednej chwili wszelkie troski, zmartwienia oraz problemy przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, zalane falą nieziemskiej błogości. Liczyłem się tylko ja, stylowo urządzony pokój z ogromnym łożem i ona. Aurora. Liczył się już tylko… Nie, nie mogłem! Nie tutaj, nie teraz i nie w taki sposób! Przecież tyle, co dałem odpór zdecydowanie zbyt sprośnym oraz jakże niegodnym człowieka honoru myślom! A tymczasem nagle poczułem się niczym bezwolna łechtaczka… laleczka voodoo, którą wewnętrzny kusiciel bezlitośnie dźgał zatrutą pożądaniem szpilą.

Liczył się już jedynie nieskrępowany absolutnie niczym, wrzący namiętnością seks.

 


 

Bez namysłu rozplątałem węzeł ręcznika i odsłoniłem się bezwstydnie przed niezapowiedzianym gościem w pozie godnej kulturysty. Mającego już może swoje lata oraz niebędącego w życiowej formie, lecz wciąż zwartego i gotowego do natychmiastowego działania. Ponadto, co nie mniej istotne, obdarzonego przez naturę przymiotami stanowczo przekraczającymi średnią środkowoeuropejską. Aurora na ów widok przechyliła głowę i wyraźnie zaintrygowana otaksowała moje nagie ciało, ze szczególnym uwzględnieniem okolic naprężonej męskości. Po dłuższej chwili wpatrywania się w nią spojrzała mi w oczy i przygryzła lekko wargę, jakby rozważając już nie co, lecz w jaki sposób chciałaby zaraz zrobić.

Kroczek za kroczkiem podeszła na odległość oddechu i przekręciła się plecami.

– Rozepnij… – szepnęła nieoczekiwanie czułym głosem.

Niezgrabnymi palcami odnalazłem suwaczek i jednym ruchem opuściłem satynową sukienkę do kostek. Nie wiedząc właściwie dlaczego, w najmniejszym nawet stopniu nie zaskoczyła mnie całkowita nieobecność bielizny, czego jednak nie mogłem powiedzieć o szafirowym motylku, trzepoczącym pomiędzy łopatkami. Nieśmiało przeciągnąłem palcami po tatuażu, kreśląc spirale na jaśniutkiej skórze. Zachęcony własną odwagą, przylgnąłem do sięgającej mi ledwie do wysokości barków kobietki. Objąłem ją od tyłu wpół, pochyliłem głowę i powolutku pocałowałem podgolony kark. Wędrowałem ustami w kierunku malutkich, wręcz dziecinnych uszu, to zawracałem ku plecom, za każdym kolejnym okrążeniem docierając niżej. W końcu przyklęknąłem, objąłem ramionami gruszkowate biodra i przytuliłem twarz do krągłych pośladków. Obsypywałem je drobniutkimi całuskami, smakując pokrytą jedwabistym meszkiem skórę, podczas gdy Aurora dreptała w miejscu, stopniowo obracając się do mnie przodem.

 

Gdy nagle, zupełnie nie wiadomo jak ani skąd, w coraz silniej szumiącej od podejrzanego trunku i ledwo powstrzymywanych emocji głowie, rozległy się absolutnie niepasujące do panującego nastroju słowa. Niedające się w żaden sposób odgonić i brutalnie zmuszające do zadumy, refleksji oraz natychmiastowego zaciśnięcia oczu. Rozbrzmiewające natarczywie: Ludu mój ludu, cóżem ci uczynił? W czymem zasmucił albo w czym zawinił?

Jak to czym? Całym swym gówno wartym życiem! Gdybym zmarnował jedynie własne, mógłbym się jeszcze jakoś usprawiedliwić, ale… Nie było przykazania, którego bym nie złamał. Bez wyjątku. Nie uszanowałem wysiłku ojca swego i matki swojej. Zasad, które próbowali mnie nauczyć i uniwersalnych prawd płynących z wpajanej mi latami wiary. Łgałem jak pies niemal zawsze dla prywaty, a nie pro publico bono. Pożądałem żony bliźniego i to po wielokroć. Rzeczy, które jego były, tym bardziej. A co najgorsze…

Bez wyjątku, powiedziałem! Ciążyły mi na sumieniu ludzkie istnienia. Wypalone, do cna zużyte, którym jedynie przyspieszyłem i tak nieunikniony, marny koniec. Ale też pełne sił, ufności oraz nadziei i z perspektywami na świetlaną, pełną szczęścia przyszłość. Oplatały mnie postrzępione nici cudzych losów. Gwałtownie przecinanych nożem, rozszarpywanych ołowiem, rozrywanych na strzępy gołymi rękoma. Tych byłem jeszcze w stanie się doliczyć, lecz co ze wszystkimi, którym – tylko i aż – nasypałem piachu w tryby życia? Jak wielu zostało pokonanych przez narkotyki, hazard czy prostytucję, którymi jakże skutecznie ich skusiłem? Byłem kreatorem wdów. Twórcą sierot. Architektem nędzarzy.

 


 

Otrzeźwił mnie dotyk drobnych paluszków, ślizgających się po łysej głowie. Miękkość niewinnie gładziutkiego łona, w którego kojące ciepło wtulałem policzek. Wstydziłem się, lecz nie byłem w stanie powstrzymać gorzkich łkań odkupienia, o którym doskonale wiedziałem, że nigdy nie nadejdzie. I nawet płynące wprost z głębi serca uczucie, którym pragnąłem obdarzyć niespodziewanie postawione na mej drodze nagie wcielenie cudowności, nie było w stanie obmyć mnie z grzechu.

Uniosłem mętny wzrok, zamierając na widok intensywnie niebieskich, wpatrujących się we mnie oczu. Zamrugałem załzawionymi powiekami, lecz ich nieludzki kolor nie znikał. Z jakimże czarnoksięstwem miałem do czynienia? Powstałem, drżąc w przestrachu, lecz Aurora tylko przytrzymała me spłoszone dłonie, uspokajając w niedający się pojąć sposób.

Podprowadziła mnie ku krawędzi łóżka, pchnęła na nie bezpardonowo i dosiadła. Bez pytania, bez proszenia, bez jednego słowa i choćby cienia gry wstępnej. Mimo całkowitego braku przygotowania i naprawdę solidnego rozmiaru wszedłem gładko w nieoczekiwanie mokrą, otwierającą się przede mną jakże chętnie kobiecość.

 

Cóż najlepszego się ze mną działo? Natychmiast zapomniałem o złośliwym nowotworze, toczącym duszę ledwie chwilę temu, i znów poddałem się wszechogarniającemu pożądaniu. Chwyciłem bezwiednie za podskakujące coraz energiczniej biodra, próbując się wyprostować, lecz Aurora niespodziewanie silnie pchnęła mnie z powrotem na łóżko. Wysunęła się na moment, podparła na rękach i kucnęła nade mną szeroko rozstawionymi nogami, po czym ponownie opadła na śliską, stojącą sztywno męskość. A ja tylko zadarłem głowę, wpatrując się oniemiały w doskonale niedoskonałe ciało.

W pełne, wbijające mnie z impetem w puchowy materac, godne antycznej bogini płodności uda.

W uroczo apetyczny, wydatny brzuszek, opadający na ociekające lepką wilgocią pulchne łono. Ukoronowane rozwartymi, różowiutkimi płatkami, które mógłbym wylizywać choćby do rana, zachwycając się ich delikatną fakturą. Upajać się do nieprzytomności oszałamiającym zapachem i delektować smakiem utraconego raju…

W mięciutkie fałdeczki na niedających się ukryć, falujących boczkach.

W nieproporcjonalnie małe, szpiczaste piersi. Prześliczne, rozchodzące się lekko na boki “lisie noski”, dla których ucałowania oddałbym wszystko, co kiedykolwiek posiadałem.

W krótką, mocną szyję. Pożądliwie rozchylone, lśniące spienioną śliną usteczka. Wdzięcznie zadarty nosek.

 

Pogrążyłem się w smoliście czarnej, gęstniejącej z każdą chwilą głębinie perwersji. Nagle zapragnąłem, by Aurora przywołała swe jakże chętne siostry, byśmy już we czworo oddali się spełnianiu najskrytszych pragnień. We wszelkich możliwych, najbardziej nawet wymyślnych konstelacjach i używając do tego absolutnie każdego fragmentu naszych ciał, ze szczególnym uwzględnieniem tych, których zazwyczaj nie łączy się ze sobą w jedną całość. Ba, nawet obecności Pitbula bym nie odmówił! Nie, że nagle go polubiłem, ale mógłby okazać się niezbędny choćby do podwójnej penetracji, której bardzo chętnie poddałbym Auro…

O nie! Przenigdy! Była przecież jakże przesłodko niewinną, choć faktycznie dość nieokrzesaną dziewczyną, w której urokliwym spojrzeniu mógłbym tonąć raz po raz, aż do końca swych dni.

W spojrzeniu przeogromnych, otwartych na całą szerokość, płonących neonowym błękitem przerażających oczu bez źrenic, których blask rozlewał się aż po lśniący srebrem wzór na skroniach. A może nie był to makijaż, tylko trwały tatuaż? W tym momencie nie miało to absolutnie żadnego znaczenia.

 

Zanim choćby pomyślałem o spanikowaniu, Aurora podłożyła mi rękę pod kark i ostro przyciągnęła do siebie.

– Dojdź we mnie. Teraz! Zaraz, powiedziałam! – wycharczała, odrzucając głowę do tyłu w szaleńczym spazmie.

Rozorywana paznokciami skóra paliła mnie żywym ogniem. Męskość, zniewolona w sadystycznym ścisku imadła opętanej kobiecości, pulsowała niemożliwym do zniesienia bólem. Przymknąłem powieki, resztkami sił starając się nie tylko nie zemdleć, ale przede wszystkim w żadnym wypadku nie dopuścić do wytrysku.

Bezskutecznie.

Aurora, czując w sobie tryskające nasienie, odchyliła się jeszcze mocniej i oparła na wyciągniętych do tyłu rękach. Mimo ewidentnego, podkreślanego dzikimi, nieartykułowanymi odgłosami orgazmu, nie przestawała mnie zwierzęco ujeżdżać. Wiedziałem, że w takim tempie zaraz odpłynę do reszty, a wtedy nic już mnie nie uratuje. Resztkami sił oraz woli złapałem ją za nogi i jakimś cudem zrzuciłem nie tylko z siebie, ale i łóżka.

 

Nie była to najmądrzejsza decyzja. Wściekle nienawistny wzrok uniósł się znad podłogi. Ledwo zdążyłem odskoczyć przed śmiercionośnymi pazurami, przecinającymi powietrze w miejscu, gdzie sekundę wcześniej miałem twarz. Na następny unik zabrakło mi już czasu. Gnana obłąkaniem Aurora wskoczyła na mnie, powalając z powrotem na materac, tym jednak razem w celach wybitnie nieseksualnych. Chociaż…

– Czemu żeś mi to zrobił? Przecie widziałam, jak na mnie patrzysz! Jak do mnie mówisz! – Jej głos przypominał zgrzytanie zapieczonych zębatek zepsutego zegara. – I już takie nadzieje z tobą wiązałam! Nawet siostry żem urobiła, że masz być mój! Tylko mój! Ale musiałeś stchórzyć! Musiałeś, ty złamasie ty! Ze mną byś przeżył rzeczy, których nawet se nie wyobrażasz! Za jedno twoje spojrzenie bym ci obciągnęła na kolanach! Na środku fontanny! – zaśmiała się złowrogo do własnych słów. – Za jeden gest dałabym se wsadzić co byś chciał i w jaką dziurę byś se tylko umyślił! Brałbyś mnie dzień po dniu, noc po nocy, a każde życzenie byłoby dla mnie jak rozkaz! Byłbyś moim władcą, a ja twoją niewolnicą! Rozumiesz?! A ty musiałeś wszystko spierdolić! Dlaczego? No, powiedz mi wreszcie: dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?! Dla…

Przydusiła mnie kolanem i zaczęła maniakalnie okładać po głowie zaciśniętymi piąstkami, wykrzykując to jedno słowo. Kolejne uderzenia bolały co prawda coraz bardziej, ale też wreszcie przebudziły stłamszony instynkt samozachowawczy. Musiałem błyskawicznie zebrać myśli! Skoro czułem się jak po jakimś ruskim krokodylu, może faktycznie celowo dodano coś do wina? Jeśli tak, należało się tego jak najszybciej pozbyć! Tylko jak najpierw sprawić, żeby…

Nad czym ja się w ogóle zastanawiałem? Skoro dawałem sobie radę z wytrenowanymi, głowę wyższymi od siebie bysiorami, to jaki niby problem stanowiła ta drobna kobietka? Nawet jeśli zachowywała się jak szajbnięty pomiot Belzedupa?

 

Jednym szarpnięciem uwolniłem ręce i z całej siły złapałem zupełnie zaskoczoną nagłą reakcją Aurorę za nadgarstki. Kilka przećwiczonych ruchów później leżała oszołomiona na brzuchu. Z wypiętą wysoko dupcią. Cudownie krąglutką, wygoloną do gładka i wręcz zachęcającą leciutkim rozwarciem, by ją posiąść… Co ja miałem w głowie?! Potrzebowałem przecież jakimś cudem oczyścić organizm ze świństwa mącącego ciało oraz umysł, odnaleźć Pitbula i spróbować wydostać się z tej jaskini szaleństwa! A nie zastanawiać się nie tyle czy, lecz w jaki sposób zgwałcić będącą teraz na mojej łasce i niełasce kobietę!

Przytrzymałem jej ręce wzdłuż pleców i usiadłem całym ciężarem na nogach. Mimo całej tej chorej, wciąż nie do końca zrozumiałej sytuacji oraz niedawnego spełnienia, zorientowałem się, że bardzo szybko powracam do pełni formy. Grubą, długą i jeszcze twardszą męskością rozchyliłem pośladki Aurory, która najwyraźniej zrozumiała, co ją czeka, bo zaczęła miotać się jak oszalała. Rzucając przy okazji w moją stronę stekiem wyzwisk, które w wrodzonej grzeczności postanowiłem przemilczeć. Bo, kurwa jebana pierdolona mać, tak. Dla absolutnej pewności trafienia wycelowałem raz jeszcze, przygotowując się do pchnięcia, którym zamierzałem za chwilę dosłownie rozerwać zupełnie nieprzygotowane do tego ciało. Jeden, dwa i…

 

Trzy! Cios w potylicę momentalnie pozbawił Aurorę przytomności.

Z największą ostrożnością upewniłem się, czy nie przesadziłem z siłą… Mimo braku kontaktu wciąż oddychała, więc ułożyłem ją bezwładną na materacu w pozycji bezpiecznej, tak by niczym się nie zakrztusiła ani nie spadła z łóżka. Na koniec, przygładzając palcami rozwichrzone włosy, okryłem miękkim pledem.

Pochyliłem się nad wanną i, nie namyślając długo, wepchnąłem palce do gardła, wywołując torsje. Po opróżnieniu żołądka odkręciłem kran i wypiłem tyle wody, ile dałem radę w siebie wmusić, odczekałem ile byłem w stanie i powtórzyłem wszystko raz jeszcze. Wreszcie oparłem się plecami o ścianę, oddychając ciężko, po czym spojrzałem ponownie na leżącą na łóżku Aurorę. Tym razem ze strachem. A jeśli się ocknie? Może naprawdę będzie lepiej ją…? Albo najpierw skorzystać z tyle co zarzuconej okazji na zaznajomienie się z jej tyłeczkiem?

Nie! Tej granicy nie byłem w stanie przekroczyć. Bardzo możliwe, że ledwie kwadrans wcześniej Aurora miała zamiar w ataku furii mnie skrzywdzić. Być może nawet zabić. Tyle tylko że, choćbym nawet chciał, nie mogłem odpłacić jej tym samym. Nie potrafiłem. Dlaczego? A czy wszystko i zawsze musiało dać się logicznie wytłumaczyć?

Oprzytomniały na tyle, ile pozwalały warunki, wciągnąłem ubranie. Zamknąłem za sobą drzwi na klucz i z odbezpieczonym pistoletem w dłoni zagłębiłem się w oświetlony kinkietami korytarz.

 


 

Poruszałem się cichutko, analizując uważnie rozkład pomieszczeń i sprawdzając po trzy razy, czy kolejny mijany cień nie przejawiał skłonności skrytobójczych. Dworek niby nie był specjalnie rozległy, lecz wciąż nie znalazłem nawet śladu po Pitbulu i rodzeństwie Aurory. A może naprawdę wystarczyłoby, żebym tylko ja dotarł do samochodu? Niedawne złośliwe rozważania na środku zagubionej drogi były jedynie złośliwymi rozważaniami i nie miały większego praktycznego znaczenia, lecz teraz całkiem serio walczyłem o życie! Tym bardziej że mimowolnie zacząłem przyglądać się obrazom na ścianach, na które wcześniej nie zwróciłem specjalnej uwagi.

Na jednym wytwornie odziana dama poniżała pejczem skrępowanego mężczyznę w średnim wieku. Drugi przedstawiał przykutą nago do wielkiego krzyża młodziutką dziewczynkę, smaganą najwyraźniej wyjątkowo ostro zakończonym, zostawiającym krwawe pręgi na bielutkiej skórze biczem. Także przez kobietę. Na trzecim kolejny mężczyzna, tym razem u szczytu formy, zwieszał się bezwolnie głową w dół, przywiązany do haka w suficie. A – jakże by inaczej – przedstawicielka płci piękniejszej, ubrana w wystawną balową suknię, klęczała przed nim. Podrzynając mu półksiężycowym nożem gardło i zbierając bryzgającą posokę do szerokiej misy. Dalej wisiała czwarta, piąta oraz dziesiąta scena. Z wyraźnie wymuszonym, brutalnym seksem w najbardziej wyuzdanych pozycjach. Z użyciem najwymyślniejszych akcesoriów. Z bólem i cierpieniem. Z torturami. Z rozczłonkowywaniem.

Nieodzownie wymagającą pobytu w psychuszce wyobraźnię autora można by jeszcze próbować jakoś tłumaczyć, gdyby nie jeden drobny, lecz znaczący fakt: obrazy nie były obrazami a fotografiami. Tak szczegółowymi, że przy odpowiednim skupieniu można było dostrzec choćby krople wspomnianej krwi, plamiące podłogę.

 

Przeszedłem przez opuszczony, skryty w pełzającym poblasku dogasającego kominka salon, dzielnie ignorując obfite pozostałości uczty, zalegające na stole. Już miałem skręcić ku wyjściu, gdy usłyszałem głuche hałasy, dochodzące… spod podłogi? Kierując się nimi, szybko odnalazłem kręcone schodki, prowadzące do obitych nitowaną blachą ciężkich drzwi. Pchnąłem je z największą ostrożnością, tak by nie wydały najcichszego nawet skrzypnięcia. Powolutku wsadziłem głowę do pomieszczenia znacznie większego niż to piętro wyżej. W którym o tyle, ile potrafiłem rozpoznać w stłumionym świetle, najprawdopodobniej zrobiono wszystkie zdjęcia.

Do tego samego bowiem drewnianego krzyża i z tak samo rozpostartymi członkami, przywiązano zakneblowanego – oraz najwyraźniej nieprzytomnego – mojego pożal się Boże towarzysza podróży. Może i był kawałem skurwysyna, jednak w tym momencie szczerze go pożałowałem. Czy raczej tego, co z niego zostało, gdyż obecnie przypominał nie człowieka, a raczej rozszarpaną, bezkształtną miazgę, spływającą kleistą breją o obrzydliwej barwie brudnego bordo. Naprzeciwko której na szerokim, szenilowym szezlongu spoczywała Ariadna. Całkowicie naga. Z rozchylonymi nogami, pomiędzy które wciskała gigantycznego, wyglądającego z daleka na wyrzeźbionego z kości słoniowej fallusa. Podczas gdy Aida, dla odmiany odziana w zapięty wysoko pod szyją, podkreślający posągowe proporcje kostium z błyszczącej czernią skóry, przecierała jej ciało chustą, maczaną w… Byłem oddalony o dobre kilkanaście metrów, a półmrok nie ułatwiał mi zadania, lecz naprawdę mogłem się domyślić, czym była rubinowa, spływająca powolutku po ciele ciecz. Zlizywana przez Aidę długim, wijącym się językiem z boskich… czy też diabelskich piersi własnej siostry.

 

I wtedy coś we mnie pękło. O ile wciąż roztrząsałem słuszność pozostawienia Aurory przy życiu, względem jej krewniaczek nie odczuwałem już żadnego zrozumienia. Nie mówiąc o litości. Odetchnąłem głęboko, otarłem dłonie oraz czoło z potu i opuściłem kryjówkę, szybko skracając dystans. Po drodze moją uwagę przykuł jeszcze stalowy stół, na którego blacie starannie porozkładano różnorakich rozmiarów i kształtów narzędzia. Mogące służyć zarówno do precyzyjnych operacji chirurgicznych, jak i podziału tuszy w rzeźni.

W momencie, w którym Aida wreszcie spostrzegła mnie kątem emanującego fioletowym blaskiem oka, zatrzymałem się błyskawicznie w wytrenowanej do perfekcji pozycji. Ariadna odwrócić jarzącego się jaskrawym różem wzroku już nie zdążyła.

 

Cztery wystrzały później dwie kobiety z przedziurawionymi klatkami piersiowymi padły martwe na podłogę. Dla pewności zbliżyłem się do każdej z nich i pociągnąłem za spust jeszcze po razie, tym razem celując w głowy. Schowałem pistolet i podszedłem do Pitbula, próbując rozeznać się w jego faktycznym stanie. Okazało się, że jeszcze dychał – ledwo, bo ledwo, ale jednak! Z zauważonego wcześniej, iście perwersyjnego w swym przeznaczeniu kąciku czystości zabrałem wilgotne ręczniki i zacząłem przecierać ciało kompana. Szybko zorientowałem się, że obmyta z zakrzepłej już częściowo krwi skóra była może pocięta, poprzypalana i chyba nawet tu i ówdzie pogryziona, lecz większość ran była raczej niegroźna, a zawartość samochodowej apteczki powinna wystarczyć do opanowania sytuacji… Może poza jednym, bardzo istotnym elementem męskiej anatomii, wymagającym jak najpilniejszej interwencji zespołu transplantologicznego.

Pospiesznie odwiązałem towarzysza i dopiero wówczas zderzyłem się z kolejnym, naprawdę pokaźnym problemem – jak właściwie wytargam go na górę? Samemu, po wąziutkich schodkach, taszcząc dobre sto pięćdziesiąt kilo bezwładnego mięcha?

 

Wtem nieruchome do tej pory cielsko niespodziewanie drgnęło, obróciło głowę pod nienaturalnym kątem i wbiło we mnie puste spojrzenie, błyskające bezduszną czerwienią. Przez moment łudziłem się jeszcze, że kolor był jedynie wynikiem urazów, ale nie. Mocny cios piąchą w szczękę odrzucił mnie aż na stojący pod ścianą regał, zastawiony wypełnionymi mętnożółtą cieczą słojami. Pływającej w nich zawartości, przypominającej upiorny zestaw części zamiennych do homunkulusa, wolałem się nawet nie przyglądać. Za to widząc szarżującego szaleńczo Pitbula, mogłem zrobić tylko jedno: strzelać do momentu, w którym pazur wyciągu wydarł z komory ostatnią pustą łuskę, blokując tym samym zamek w tylnym położeniu.

Wstałem, wsunąłem bezużyteczną już broń za pas i hamując wzbierające wymioty, poszedłem w stronę wyjścia. Teraz tylko i aż musiałem czym prędzej dotrzeć do samochodu, wcisnąć gaz do dechy i… nagle zatrzymał mnie ostry zgrzyt, jakby ktoś skrobał żelazem po kamieniu. Obróciłem się.

Dobrze rozpoznałem odgłos. Niestety.

Aida, z niedającą się nijak ukryć przestrzeliną na środku czoła, podążała w moją stronę chwiejnym, lecz nieubłaganym krokiem. Ciągnąc po posadzce metalowy pręt z obręczami na końcach, którego przeznaczenia nie miałem najmniejszego zamiaru poznawać. Ów abstrakcyjnie przerażający, absolutnie przecież niemożliwy widok zszokował mnie do tego stopnia, iż ocknąłem się dopiero gdy z podłogi podniosła się także Ariadna. Z krwawą dziurą ziejącą w miejscu oka. Dzierżąca w dłoniach bat… bicz… było mi już wszystko jedno!

 

Zatrzasnąłem za sobą drzwi, zatarasowałem je przewróconą komodą i pędząc na złamanie karku, dobiegłem w końcu do auta. Tylko po to, by definitywnie pozbyć się resztek nadziei. Szyby były porozbijane, opony przebite, a spod niedomkniętej maski wystawały poszarpane kable. Jakby tego było mało, broń świętej pamięci kompana zniknęła bez śladu ze schowka, a bezcenny pakunek – stanowiący przecież podstawowy powód naszej wyprawy – z bagażnika.

Nagle do głowy wpadła mi myśl, by odnaleźć tę szatańską niczym otaczająca mnie noc chabetę Ariadny, spróbować ją dosiąść i tym sposobem uciec, ale… czy właściwie miałem jeszcze do czego wracać? Nawet gdyby udało mi się uciec, co samo w sobie było skrajnie mało prawdopodobne, jak zwierzchnicy zareagowaliby na moją wersję wydarzeń? Jakby ona w ogóle brzmiała?

„Różowa baba na czarnym kucu zwabiła nas do zaczarowanego dworku, gdzie wykorzystała mnie taka mała, napalona jędza ze świecącymi oczami, a dwie inne obcięły Pitbulowi pindola. Skutkiem czego wszystkim obecnym zrobiłem kuku. A co najśmieszniejsze, jakieś kurewskie krasnoludki zjebały mi auto i podpierdoliły towar, dzięki któremu teraz to one będą mogły latami niszczyć życie i zdrowie dziesiątek, jak nie setek tysięcy ludzi. Ale nie martwcie się, jesteście w plecy tylko parę, no może najwyżej paręnaście melonów! To jak, mogę już iść do domu? Bo muszę nakarmić chomika!”.

 

Normalny człowiek w takiej sytuacji pewnie by spanikował, uciekał na oślep lub zrobił coś równie… normalnego? Ja natomiast miałem już wszystkiego serdecznie dosyć! Parsknąłem idealnie podsumowującym sytuację absurdalnym rechotem, rozważając wszystkie złe i jeszcze gorsze możliwości. Otworzyłem bagażnik, wyciągnąłem ze środka zapasowy kanister z benzyną i metodycznie zacząłem oblewać nią ganek, drzwi oraz ciągnącą się za nimi sień. Gdy skończyłem, pozostało mi już tylko strącić jedną ze świec i chwycić za nóż. Czekając aż ktoś – lub coś – spróbuje umknąć z rozprzestrzeniającego się gwałtownie pożaru.

Zbyt rozszalałego, bym zdążył pomóc Aurorze, najpewniej wciąż nieprzytomnej i postawionej samej sobie na pastwę płomieni. Tylko co z tego? Jej opętane siostrzyczki chciały bez wątpienia zabić mojego kompana, a ona najprawdopodobniej mnie. Zresztą, nawet gdyby nie miała aż tak morderczych zamiarów, musiała przecież doskonale zdawać sobie sprawę, co działo się w tych przeklętych katakumbach! A może nie dość, że wiedziała, to jeszcze czynnie brała udział w owych zwyrodniałych praktykach? Niby nie rozpoznałem jej na żadnym ze zdjęć wiszących w korytarzu, ale… Niech ginie! Niechaj sczeźnie do szczętu w burzy ognia piekielnego, do którego rozpętania sama walnie się przyczyniła!

 


 

Wpadłem wprost w chmurę duszącego dymu, biegnąc na pamięć. Korytarz wciąż był w miarę przejrzysty, więc nie miałem problemu ze znalezieniem właściwych drzwi, niemniej zdawałem sobie sprawę, że najpewniej będę musiał rejterować już oknem. Nie tracąc czasu na szukanie klucza, utorowałem sobie drogę butem i… wpadłem w progu na Aurorę. Całkowicie przytomną, ewidentnie zdezorientowaną oraz – jakby nie patrzeć – wciąż nagą. I nadal z mrożącym krew w żyłach spojrzeniem. Chociaż może faktycznie lśniącym jakby mniej intensywnie? Nie próbując dłużej roztrząsać tej kwestii, złapałem ją za rękę.

– Pali się, musisz uciekać! – stwierdziłem oczywisty fakt. – Korytarzem już nie wrócimy, chodź przez okno!

– Ale… – spróbowała coś powiedzieć, jednak nie miałem zamiaru wdawać się w zbędne deliberacje.

– Nie dyskutuj! – Złapałem za klamkę okna.

Czy raczej chciałem złapać. Oczywiście wcześniej nie zwróciłem uwagi na brak możliwości ich otwarcia, podobnie jak na podejrzanie grube szyby. Uderzyłem w nie nadającym się już tylko do tego pistoletem. Bez rezultatu. Wyciągnąłem więc nóż i zacząłem walić w taflę zaprojektowanym specjalnie w tym celu zbijakiem na końcu rękojeści. Szkło co prawda pokryło się miejscowo siateczką pęknięć, lecz nic ponadto. Ciosy pięścią były już równie rozpaczliwe co bezsensowne. Odwróciłem się rezygnacją i wbiłem wzrok w czarne kłęby, walące przez niedomknięte drzwi.

 

Trudno, raz kozie i wszystkim innym rogatym śmierć! Zamoczyłem ściągniętą z łóżka narzutę w zawartości wanny, nad którą wolałem się specjalnie nie zastanawiać, i podałem zdezorientowanej Aurorze.

– Owiń się i wstrzymaj oddech! – rozkazałem tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Samemu obwiązałem usta wilgotnym ręcznikiem, wziąłem w ramiona jakże drogocenny pakunek i skoczyłem w płomienie.

 


 

Czy żyłem? Musiałem spokojnie usiąść i pomyśleć, lecz najwyraźniej tak! I to pomimo kolejnych ran, okrutnie piekących oczu oraz przede wszystkim oparzeń. Rozległych, spływających krwistym osoczem spod spieczonej żywym ogniem skorupy, które próbowałem schłodzić pod przecudownie zimną wodą, perlącą się w fontannie. Podziwiałem kulminację ognistego spektaklu w postaci walącego się dachu, strzelającego snopami iskier ponad korony drzew, zerkając równocześnie kątem oka na Aurorę.

Czy żyła? Bez wątpienia! Choć wbrew pozorom właśnie jej, a nie swojego stanu obawiałem się najbardziej. Zwłaszcza że mogła wciąż nie pojmować wszystkiego, co się wydarzyło.

– Żyją? – spytała nagle beznamiętnym głosem, ledwo słyszalnym pośród łoskotu pożogi. – Moje siostry znaczy?

– Auroro… Chcę, żebyś wiedziała… – zacząłem niepewnie.

– Ty je zabiłeś? – Spojrzała na mnie całkowicie zwyczajnymi, ludzkimi oczami. Bardzo, bardzo smutnymi.

– Tak, ja! – Opuściłem głowę. – Wybacz mi. Musiałem. One…

 

Odkaszlnąłem boleśnie, wypluwając szarą od sadzy ślinę, po czym wyznałem prawdę. Całą. Z najdrobniejszymi szczegółami. Gdy wreszcie skończyłem, Aurora nie wiedzieć dlaczego zamiast uciec, spróbować się zemścić lub zrobić cokolwiek innego, weszła do fontanny. Tak po prostu. Zupełnie się nie spiesząc ani nie przejmując moją obecnością, spłukiwała brud z małych, trójkątnych piersi, zbyt szerokich bioder i ciężkawych ud. Piękniejszych od wszystkiego, co w życiu widziałem. Wyczesywała palcami obsypane popiołem włosy, a nawet, na co bezwzględnie musiałem odwrócić wzrok, podmyła się. Ni mniej, ni więcej.

Dopiero po zakończeniu owych absurdalnych ablucji podeszła do mnie. Pomogła ściągnąć nadpaloną koszulę, zamoczyła ją i przemyła odrapane plecy, posiniaczony brzuch, oparzenia na rękach oraz karku oraz spierzchnięte wargi. Po czym przysiadła mi na kolanach, powoli położyła dłoń na policzku i odsłoniła wcale nieidealne ząbki dokładnie tak samo, jak za pierwszym razem, gdy staliśmy przy samochodzie. Przytuliła się wciąż wilgotnym, oblanym gorejącą łuną ciałem, ewidentnie próbując nie dotknąć żadnego wrażliwego miejsca. Nie przerywając uśmiechu, nieoczekiwanie przylgnęła do mnie ustami, zostawiając po sobie subtelnie słodkawy posmak.

– Czyli zostałam sama, tak? – Nie byłem pewien, czy zapytała, czy jedynie stwierdziła oczywisty fakt.

– Masz przecież mnie! – zaprzeczyłem odruchowo, choć wiedziałem, jakże pusta i fałszywa była to deklaracja.

– Przepraszam – wbiła we mnie spojrzenie przesadnie dużych oczu – ale nie mogę inaczej. Teraz to ty mnie wybacz .

 

Pojąłem słowa Aurory dopiero gdy znienacka chwyciła mój własny nóż i całym impetem wbiła go po rękojeść pod żebra. Po czym bez słowa powstała, odwróciła się i zaczęła iść w kierunku dworu. Powolutku, krok za krokiem, jakby celowo napawając się nieuniknionym. W końcu przestałem rozróżniać jej sylwetkę na tle płomieni, by po chwili usłyszeć narastający gwałtownie, przeraźliwy krzyk. Powietrze zawibrowało, rozsadzając bębenki w uszach.

Niczego więcej nie byłem już w stanie sobie przypomnieć.

 



 

Przesycony przenikliwą wilgocią świt nieśmiało budzi się do życia ponad spalonymi resztkami dworku, którego pierwotnej wielkości oraz chwały można się już jedynie domyślać. Rozświetla skruszone nad samą ziemią nędzne resztki kolumn niegdysiejszego ganku, porośnięte wybujałymi dziko na żyznym popiele krzewami. Przenika przez puste oczodoły nielicznych, pozostałych pośród zawalonych ścian okiennic, z których gdzieniegdzie wystają gałęzie pnących się ku niebu drzew. Po kolejnych kilku minutach wydobywa z cienia stertę gruzu na środku placu, będącą niegdyś zdobną fontanną, w której już nikt nikogo niecnie nie pochwyci.

Siedzę pod nią zrezygnowany, czekając ratunku, który nie nadejdzie.

Wpatruję się w owe dziwy z niedowierzaniem, wypieranym przez narastający z przerażającą konsekwencją strach. Wiem przecież, gdzie się znajduję i doskonale pamiętam, co się wydarzyło! A może jednak nie? I wszystko dokoła jest jedynie snem? Marą? Halucynacją? Nie zmienia się jedynie jedno: wszędzie wciąż panuje upiorna, przerywana co najwyżej wątłym szelestem liści cisza. Najwyraźniej kompletnie niezainteresowane mymi rozterkami słońce rozgania speszoną jego natarczywością mgłę, wycofującą się trwożnie za kamienny most, w którego poszczerbione resztki wpatruję się coraz mniej przytomnie. Marzę o wybawieniu, które przecież nigdy… Tylko czy na pewno?

 

Z początku nie mam pewności, lecz każde kolejne uderzenie wybrzmiewa coraz wyraźniej. Ktoś ewidentnie wchodzi na mostek od drugiej strony! Dostrzegam jakby kaptur, czy raczej… nie, jednak chustę wyszywaną w kolorowe motyle. Wieńczącą niską sylwetkę, opierającą się na podbitej metalem, stukoczącej lasce. Chcę ją przywołać, lecz słowa więzną mi w gardle, a nerwowe skurcze poprzecinanych mięśni nie pozwalają na najdrobniejszy nawet gest. Postać zmierza ku mnie może i powoli, lecz konsekwentnie, nie zbaczając z obranego kursu ani na krok. Jakby doskonale wiedziała, gdzie jestem. Choć przecież nie powinna.

Przyklęka z nieukrywanym wysiłkiem i rozwija węzeł, trzymający nakrycie głowy. Lśniące srebrem włosy opadają asymetryczną grzywką na pozbawione tęczówek, zasnute mlecznobiałym całunem ogromne oczy. Wpatrujące się we mnie przenikającym na wskroś spojrzeniem sponad wciąż uroczych – mimo przeorania głębokimi, starczymi zmarszczkami – pełnych policzków, podniesionych delikatnym uśmiechem spękanych warg.

 

Nie muszę prosić o jej odwrócenie, by wiedzieć, że jeszcze jeden motyl, barwy szafiru, przysiadł poniżej karku. Nie muszę rozumieć ani jak, ani tym bardziej dlaczego zniszczony głośnik w równie zniszczonym samochodzie nagle ożywa, wypełniając martwą głuszę jednymi z ostatnich słów utworu, od którego wszystko się zaczęło. Podsumowujących idealnie wszystko, do czego doszło, choć żadną miarą nie powinno:

At once the room it filled with blood, and the horror of their cries

This night a murder banquet, a feast of ruined lives (2)

Nie muszę się wstydzić, że w odpowiedzi na troskliwe ciepło dłoni na policzku wilgotnieją mi kąciki oczu. Tym bardziej nie muszę powstrzymywać dzikiego wrzasku, wyplutego z ust wraz z fontanną spienionej krwi, gdy nóż tkwiący głęboko w ciele zostaje wyrwany jednym, szybkim ruchem. Nie muszę nawet obwiniać siebie, że nie zauważyłem wcześniej, iż laska jest tak naprawdę pochwą szpady. Lodowate ostrze – tym razem w nieznośnie wolno – rozcina skórę na gardle i przebija się przez krtań, zalewając płuca spływającymi przez tchawicę, pulsującymi potokami gorącej lepkości.

Niczego już nie muszę. Odkupiłem winy. Jestem wolnym, szczęśliwym i spełnionym człowiekiem.

Dzięki Tobie, bogini ostatniego brzasku mego życia.

 


 

(1) Poza murami miasta, gdzie wzrastają najciemniejsze zarośla

Wracaliśmy z dalekich krain, marząc o naszych bliskich domach

(2) Natychmiast pokój wypełnił się krwią i ich przerażającymi krzykami

Podczas owego nocnego bankietu mordu, uczty zrujnowanych żyć

 

Blood Ceremony – „Ballad of the Weird Sisters”

 




 

Utwór chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie w całości lub fragmentach bez zgody autora zabronione.

Zdjęcie w tle: Agnessa Novvak 

 


 

Wiem, że to bezczelna autopromocja, lecz jeśli Drogi Czytelniku / Szanowna Czytelniczko podobało ci się powyższe opowiadanie, czekasz na więcej oraz masz ochotę docenić moją pracę – będzie mi niezmiernie miło, gdy polubisz (i dołączysz do obserwowanych oczywiście, by nie przegapić żadnej nowości) moją stronę autorską na facebooku:

facebook.com/agnessanovvakstronaautorska/

Z góry dziękuję!

Agnessa

Ten tekst odnotował 11,625 odsłon

Jak Ci się podobało?

Średnia: 9.68/10 (16 głosy oddane)

Pobierz w formie ebooka

Komentarze (0)

brak komentarzy

Dodaj komentarz

Zaloguj się

Witamy na Pokatne.pl

Serwis zawiera treści o charakterze erotycznym, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.
Decydując się na wejście na strony serwisu Pokatne.pl potwierdzasz, że jesteś osobą pełnoletnią.